Birrificio dell'Etna

08:00

Trzy rzeczy bezapelacyjnie kojarzą się z największą wyspą Morza Śródziemnego. Mafia, Ojciec Chrzestny (no ale to też mafia) oraz Etna. Najwyższy stratowulkan Europy był dla mnie najważniejszym punktem kilkudniowej wycieczki na Sycylię, mieścinka Corleone była stanowczo zbyt daleko, by kulać się tam z dziećmi, nawet gdy jest się wielkim fanem twórczości F.F. Coppoli. Na mojej checkliście był także browar Birrificio dell'Etna. Nie ma nic dziwnego w tym, że mierzący 3340 m.n.p.m. i zajmujący powierzchnię 1250 km2 (to powierzchnia dwóch i pół Warszawy, największego polskiego miasta), wulkan pobudził wyobraźnię i lokalny browar zechciał nawiązać nazwą do niego. Wszak położony jest właściwie u jego stóp. Zapraszam na wycieczkę na Etnę oraz do Browaru Etna.


Powiedzieć, że Etna dominuje w krajobrazie wschodniej Sycylii, to nic nie powiedzieć. Jej masywne cielsko spoczywa jednak tylko pozornie spokojnie. Gdy w styczniowy dzień przecierają się chmury, zobaczyliśmy wydobywający się z jednego z wielu kraterów dym. No tak, to przecież wulkan aktywny, dla osób nie żyjących w stanie codziennej niewiadomej jest to lekko niepokojące. Ponoć wewnątrz znajdowała się jedna z kuźni Hefajstosa. Zdaliśmy sobie też sprawę, jak nieodległy nam jest wulkan i jak ogromny to masyw górski. Wiele niewiadomych wiązało się ze zdobywaniem go, ale lokals, od którego wynajmowaliśmy apartament, zasugerował nam drogę i życzył powodzenia. No to siup.

Widok z tarasu na północ, Etna jest na zachód

Miejscem, od którego najlepiej zacząć zdobywanie Etny, jest hotel/schronisko Rifugio Sapienza (schronienie mądrości). Można się tam dostać dwiema drogami - z południa od strony Katanii oraz od wschodu, gdzie mieszkaliśmy. Skorzystaliśmy jednak z porady, by nie jechać krótszą dla ans drogą, bo zimą jest rzadziej odśnieżana. Tak też zrobiliśmy, choć cały czas zastanawiałem się, skąd miałby się wziąć śnieg, gdy nad morzem było 19° C, a śnieg był białe płachty odbijały słońce tylko na wierzchołku wulkanu (jakże się myliłem). Był jeszcze inny problem, droga do punktu celowego jest dostępna zimą (w określonym na znaku drogowym przedziale czasowym) tylko z łańcuchami. Świadomie lecz z duszą na ramieniu zignorowaliśmy znaki i przepisy, nie tylko dlatego, że wypożyczone auto nie miało łańcuchów na stanie (sorry, 10 jurków dziennie za łańcuchy w bagażniku to lekka przesada, ale dlatego wypożyczania auta jest śmiesznie tanie, płaci się za dodatki). Zakładanie łańcuchów na czarnym asfalcie to byłaby zwyczajna głupota. Ostatnie kilka kilometrów jechałem w lekkiej trwodze, bo temperatura była bliska zeru, a w nienasłonecznionych miejscach było ciut ślisko. Na miejscu ok 9:00 rano byliśmy jednym z dwóch samochodów (drugi też bez łańcuchów), co także pogłębiło mój niepokój. Miałem wizję patrolu karabinierich, którzy podjeżdżają i wystawiają mandat w kwocie odpowiadającej moim miesięcznym zarobkom. Chwilowo uspokoił mnie typowy Luigi, który pobrał opłatę za parking (2 euro). Swoje kroki mieliśmy skierować do kolejki linowej wywożącej turystów bliżej tych dymiących kraterów, bo te starsze są tuż obok parkingu, ale moją uwagę przyciągnął neon z moim nazwiskiem. Oto jeden z ośrodków nosi magiczną nazwę Mount Gebel. O ile dobrze zapamiętałem z mojego pierwszego pobytu na Malcie w 2010 r., to w języku arabskim słowo Gebel oznacza górę, skałę. Nazwa lokalu to żaden współczesny wymysł, przez długo była nazywana Mons Gibel (mons - góra w łacinie, gibel - góra po arabsku). Nieważne. Ucieszyło mnie to odkrycie niezmiernie.


Sympatyczny wagonik wywozi nas na górną stację (2500 m.n.p.m.) za jakieś 20 euro od osoby. To cena całkowicie przyzwoita i akceptowalna dla mnie, choć z uwagi na mój stosunek do wydawania kasy bywam nazywany MacGebelbaumem. Można także wykupić za drugie tyle (a może ciut więcej) możliwość dojechania pod szczyt terenową ciężarówką lub ratrakiem zimą. Z tej opcji już nie skorzystaliśmy, czego w sumie potem żałowałem. Napisałem pod szczyt, ponieważ do samego dymiącego krateru dojść nie wolno. Oficjalnie. Wycieczka może się skończyć na blisko 3000 metrów w miejscu zwany Torre del Filosofo. Tam już jest inny świat. Masa bielutkiego śniegu, wszelkie chmury gdzieś daleko, daleko niżej. Oślepieni jasnością i posileni małą czarną i lokalnym przysmakiem (ciastko pistacjowe) ruszamy szlakiem. Ten jest dobrze oznaczony i nie pozostawia wątpliwości, gdzie iść. 1:40 godziny do Wieży Filozofów. Śnieg jest zmrożony, ale nie do końca przechodzony, idzie się dość ciężko, albo się zapadamy, albo ślizgamy, a 50% Piwnych Podróży, to któremu wybaczamy więcej, ma słabsza kondycję. Ostatecznie nie dochodzimy ani do najwyższego krateru, bo inne są po drodze i robią wrażenie zmuszające mnie do używania słów wulgarnych do właściwego ich określenia. Jest po prostu pięknie! Tak oto pokonuje nas wulkan, niemniej jednak dla samej tej jednej rzeczy warto lecieć na Sycylię!


Plan był taki, aby w drodze powrotnej do Acireale zahaczyć o dwa browary po drodze. Niestety oba okazały się być zamknięte, a kontakt via FB mocno utrudniony. Smuteczek. Napiszę o nich na koniec dzisiejszego wpisu.


Zupełnie możliwe okazało się za to obejrzenie browaru Birrificio Dell'Etna. Sprawiał wrażenie najbardziej profesjonalnego, nowoczesnego i otwartego na moją wizytę. To tylko 20 min samochodem od naszego lokum, więc któregoś wczesnego popołudnia porzuciłem rodzinę w hacjendzie i pojechałem do Carruby.


Browar Birrificio dell'Etna znajduje się w niewielkiej strefie przemysłowej na obrzeżach Carruby, malutkiej miejscowości (ale jest poczta i dworzec kolejowy) nad Morzem Jońskim. Ogrodzony kamiennym murem budynek jest dość spory i wydaje się być nowoczesny. To część magazynowa z browarem, część biurowe u góry oraz sklepik i wyszynk - otwarte tylko dla umówionych grup, którą nie byłem żadną miarą. Ekipa na miejscu to dwie młode dziewczyny i młody gostek. Choć to raczej ja już jestem stary. Szybko zostałem jednak zidentyfikowany jako ten typ z Polski, który się dobijał na FB i oprowadzony po wnętrzu.


Zwiedzania nie ma za dużo. W pierwszym pomieszczeniu jest biurko i magazyn, a w kolejnym część właściwa browaru. Warzelnia o jednorazowym wybiciu 10 hl. i cztery tanki. Zaskoczył mnie za to wyglądający na profesjonalny monoblok. Sklepik za to okazał się sympatyczny. Niestety z uwagi na prawne uwarunkowania nic nie mogłem kupić na miejscu, ale dostałem szkło w prezencie i namiary na sklep winiarsko-piwowarski w pobliskim Giarre, który poza sporą selekcją win miał piwa z browaru Etna. Kompletnie nie interesowały mnie nawet checkinowo widoczne powyżej blondy, bianki i rossy, ale z chęcią zabrałem do domu wszystkie specjalne piwa. Są one dostępne w pojemnościach 0,375 i 0,75. Oczywiście wziąłem mniejsze, nazajutrz rano trzeba było wsiąść w auto na lotnisko, a ja jeszcze musiałem to wypić. I lokalny likier ziołowy.


Muszę przyznać, że to jedne z najpiękniejszych butelek, jakie widziałem. Grube szkło, bo piwa refermentowane, duży kapsel i przecudnej urody etykiety nawiązujące do mitologii rzymskiej. Juno (Junona) to bardzo prawilny i sympatyczny witebier. Niby kolendra jest wyraźna, ale też nie zamulająca, bo znajdująca kontrę w skórce pomarańczy. Piwo jest lekkie, ale ciałko ma fajną fakturę i gładkość. Mniam! [3,75/5]. Drugie piwo okazało się najlepsze i w ogóle było bardzo ciekawe. Polyphemus (Polifem) jest -określony jako italian grape ale i rzeczywiście nuty winne i winogronowe są mocno uwypuklone. Poza tym karmel i suszone owoce. Choć początkowo wydaje się słodkie, to posmak pozostawia winno-cierpko-ścigający. Bardzo fajna rzecz! [4.0/5]. Ephesto (Hefajstos) to red ale i daje dokładnie tyle ile obiecuje nazwa stylu. Zbożowo-karmelową nudę. Komuś ze zgromadzonych smakowało najbardziej, ale nie mi. [3,25/5].


Ulysses to blonde ale. Jest niezbyt intensywnie nachmielony, ale goryczkę ma za to w punkt. Nieco zbyt wodniste i zwyczajnie nudne. [3,25/5]. Heracles to najbardziej sycylijskie z tych piw, bowiem wzbogacone zostało dodatkiem pistacji (4% to pistacje z Bronte, miejscowości słynącej z ich upraw). Ja nie poczułem w piwie pistacji, choć coś, czego nazwać nie potrafiłem, tam było. Podobnie jak saisonowe sianko. Rozklekotane to piwo i zupełnie nieudane [2,5/5]. Na koniec został Prometheus, imperialny stout o zawartości alkoholu na poziomie 7,5%. Okazał się być mocno palony, czekoladowy i karmelowy.  Dość wyrazisty. Właściwie mogę mu zarzucić tylko zbyt mało ciała. Wypiłem ze smakiem, ale w domu pewnie dostałby niższą ocenę [3,75/5].

Jak widzicie jest całkiem spoko. Tylko jedno piwo spokojnie odradziłbym, a to chyba całkiem nieźle jak na randomowy browar, do którego pojechałem tylko dlatego, że był blisko.

Wracając z Etny pojechałem nieco okrężną drogą, która miała dać mi możliwość szybkiego obadania jeszcze dwóch browarów. La Compagnia Del Fermento znajduje się w prywatnym domu. Raczej w jego przyziemiu i na tyłach, co sugerują porozstawiane z tyłu graty. Niestety domofon milczał, a terenu pilnowały trzy sympatyczne, ale duże psy.


Drugim browarem, który chciałem zobaczyć, był Microbirrificio Namaste. Zamknięty na głucho. Choć znajdował się w wielkiej hali w miejscu, które można by określić jako "nigdzie". Od gościa przy jednym z wejść dowiedziałem się, że do browaru wchodzi się przez drugą bramę, ale nie było tam nikogo. Ale za to w tle za budynkiem łapie się Etna. Jako, że byliśmy już cholernie głodni rozpoczęliśmy powrót do domu i na obiad.


Na szczęście pierwszego dnia udało mi się spróbować do obiadu jednego piwa z Namaste.


To zdjęcie niestety nie oddaje prawdziwego koloru piwa. Było ono bardziej czerwone, bo Rossa to dubbel. Piwo smakowało jak rasowe belgijskie piwo. Świetna mieszanka czerwonych owoców, suszonych owoców i karmelu. Bardzo przyjemne. [3,5/5]

Zobacz także

0 komentarze

Obserwatorzy