Nieopodal dworca głównego, przy ulicy Mikovcovej 4 znajduje się najsympatyczniejsza knajpa, w której dane mi było być (pić). Początkowo byłem zaskoczony jej kameralnością, która przypominała mi raczej niewielkie lokale portugalskie. Na pierwszy rzut oka Nota Bene pasowało by raczej do Antwerpii, niż do pełnej rozległych pivnic Pragi. Wszystko to wina ciemności (ciemnoty w sumie) i niewiedzy. Nota Bene wpisuje się w klimat nowofalowych knajpek z ciekawymi piwami na kranach.
Może tym razem bez przydługich wstępów. Po niemałej przerwie i
opróżnianiu zapasów poszedłem do sklepu i kupiłem sześć piw. Sześciu rasowych
czarnuchów. Bałem się, że kilku już nie będzie, ale na szczęście
dopadłem to, na czym zależało mi najbardziej. Dzisiejszy wpis będzie
zawierał więc podsumowanie czarnożłopania. Znalazły się tu kooperacyjny
Thor, Czarna Pitch, Hoppy Birthday, Rogaty, Lost Weekend oraz Licho Nie
Śpi. Przyznacie, że to całkiem srogie i obiecujące zestawienie. Właściwie
nie ma tu słabego piwa.
Czego oczekuje Piwny Podróżnik i każdy inny piwny podróżnik? Za siebie mogę powiedzieć, za innych mogę się domyślać.
Przede wszystkim dobrego piwa. Kiedy piwo jest dobre, to nawet w podłym miejscu będzie się piło smacznie. Co z tego, że dostanę po ryju, skoro sobie podegustuję specjały? Miła atmosfera jest także istotna, ale czy najważniejsza? W najbardziej wysublimowanej restauracji fatalne piwo będzie wciąż fatalne. To, że jeden kelner zapyta co podać, drugi przyniesie, a trzeci zbierze kasę, a na koniec kierownik sali zapyta jak mi smakowało nie wpłynie istotnie na odczucia związane z piwem. Jednak znacznie sympatyczniej spożywa się alkohol w miłym dla oka otoczeniu. Gdy będę miał do wyboru dwie knajpy z podobnym wyborem piwa, to wybiorę tę, w której będę się czuł dobrze.
Praskie lokale podzieliłem sobie na te z piwami nowofalowymi, gdzie istotne było dla mnie przede wszystkim piwo, te tradycyjne i klimatyczne, gdzie spodziewałem się lanego Prazdroja tudzież Kozla tmavego i genialnej, swoistej atmosfery oraz browary (zwane u nas restauracyjnymi).
Czy są w Pradze miejsca, które odradzam? Na pewno dwa. Novoměstský Pivovar jest jednym z nich. Dlaczego? Zapraszam dalej.
Praskie lokale podzieliłem sobie na te z piwami nowofalowymi, gdzie istotne było dla mnie przede wszystkim piwo, te tradycyjne i klimatyczne, gdzie spodziewałem się lanego Prazdroja tudzież Kozla tmavego i genialnej, swoistej atmosfery oraz browary (zwane u nas restauracyjnymi).
Czy są w Pradze miejsca, które odradzam? Na pewno dwa. Novoměstský Pivovar jest jednym z nich. Dlaczego? Zapraszam dalej.
Pivovarský Dům położony jest na praskim Nowym Mieście, przy ruchliwej ulicy, jak w pysk strzelił prosto na wschód od Mostu Jiráskův i Tańczącego Domu. Od stacji metra I.P.Pavlova jest rzut beretem, podobnie jak od drugiej linii i stacji Karlovo Namesti, więc lokalizacja jest dobra i - trzeba pamiętać - turystyczna. Browar ten jest zlokalizowany na parterze mrocznej, modernistycznej, szaroburej kamienicy, ale ze środka emanuje kojące ciepłe światło i mieniąca się miedzią warzelnia. Lokal ten działa już od 17 lat i postaram się odpowiedzieć na pytanie, czy swoją popularność zawdzięcza lokalizacji i popularności piwa w Czechach w ogóle, czy może jakości serwowanego piwa.
Nie wiem, czy jest to odprysk piwnej rewolucji i rosnącego popytu na szeroko rozumiane piwa inne na świecie, ale fakt jest następujący - od trzech lat każdego roku działalność swoją rozpoczyna kolejny browar klasztorny, mogący pochwalić się znakiem Authentic Trappist Product. Do 2012 r. właściwie jednym tchem wymienialiśmy sześciu Trapistów w Belgii i jednego w Holandii, wtedy też działalność swoją rozpoczął pierwszy browar Trapistów w Austrii - Stift Engelszell. Klasztorny browar warzy trzy piwa i o wrażeniach z picia wszystkich trzech napisałem poniżej.
Wakacje 2013 r. spędziłem na Białorusi, a właściwie w Mińsku. Co prawda aby uniknąć upierdliwego i czasochłonnego dla moich gospodarzy obowiązku meldunkowego, na dwa dni odskoczyłem do Wilna. Na szczęście wiza pozwalała na dwukrotny wjazd na teren naszych wschodnich sąsiadów. Wszystko to za sprawą zaproszenia Madzi, która uczy tam języka polskiego. Poczułem się znów jak na studiach, szczególnie gdy nocą wchodziłem do akademika przez okno. Niezła adrenalina. Zapamiętałem szczególnie monumentalne miasto, czyste ulice, trolejbusy, tanie metro, piwne magazyny z nalewakami przeciwciśnieniowymi i pomniki różnych morderców (np. Dzierżyńskiego). Przekonałem się też - wbrew propagandzie mediów - że to całkiem normalny kraj. O piwnej Białorusi przeczytasz w moim wpisie - tu.
Teraz pojawiła się szansa, aby choć myślami wrócić do tamtego lata, wódki pitej na barce, epickich pomników wojennych, kontrastów. Oczywiście za sprawą wspaniałego prezentu w postaci trzech piw prosto z Białorusi.
Beskid Śląsko-Morawski nie jest specjalnie popularnym kierunkiem dla polskiego turysty. Nasze Beskidy są zwykle bardziej atrakcyjne - wiadomo - lepsze bo polskie, bo bliżej, bo "taniej", bo wyższe, bo w ogóle. Czasem nie trafiają argumenty, że: (1) są ciekawsze bo mniej oklepane, (2) szlaki są równie gęste (bądź bardziej) niż u nas, (3) schronisk (nieco innego typu niż u nas, ale jednak) jest cała masa, (4) na każde zadupie dojeżdża pociąg częściej niż dyliżans do Colorado u progu XIX w. czy na ten przykład do Szczyrku, (5) Łysa Hora jest wyższa niż Skrzyczne, (6) piwo dla mniej wymagających w markecie kosztuje 12 koron, a (7) bardziej wymagający mogą wybierać w licznych minipivovarach, których w Beskidzie Śląsko-Morawskim jest więcej niż w całym województwie śląskim.
Mnie do wizytowania tamtejszych okolic nie trzeba dwa razy namawiać, co więcej sam jestem często prowodyrem wyjazdów w góry czeskie. Tak też było tym razem, gdy namówiłem (aczkolwiek bez żadnego trudu) znajomych na spacer w okolicach Ostrego (1044 m.n.p.m.) i wizytę w pobliskim minipivovarze.
Kiedy wrzucimy to, przyznacie niedzisiejsze, słowo do wyszukiwarki, pierwszych kilka wyników będzie odnosiło nas do wszelkiej maści słowników, traktując nas jak nieznających znaczenia tego pięknego wyrazu imbecyli.
Wikipedia podaje więc nam, że absztyfikant to "osoba starająca się o względy kobiety; konkurent, zalotnik".
Słownik PWN przekonuje nas, że słowa nie używamy dziś, bowiem "zmiany obyczajów powodują, że
wyraz wychodzi już z użycia" i że "dawniej zaloty, starania o rękę panny,
wymagały wielu zabiegów i pięknych słów" i innych amplifikacji, a teraz się liczy ino kasa.
"No Karolciu, przedstawiłabyś nam tego swojego absztyfikanta?" - mówi przykład z jakiegoś słownika poprawnych wyrazów do internetowych podróbek scrabble.
Słownik synonimów przywołuje takie bliskoznaczne dziwadła jak casanova, czciciel (szatana?), epuzer, galopant, lowelas i wzdychacz. Wzdychacz k***a? Serio?;)
Niedługo wszystkie będą musiały zaktualizować swoje definicje o zupełnie nowe znaczenie słowa absztyfikant. Domowy Browar Absztyfikant. Jeżeli ktoś jeszcze nie zna Łukasza Szynkiewicza, sympatycznego i przystojnego gdańszczanina, to wkrótce go pozna. Po co jednak czekać, skoro dziś można o nim poczytać.
Przy okazji współpracy Piwnej Zwrotnicy i Absztyfikanta związanej z kooperacyjnym warzeniem widocznego na zdjęciu powyżej Fajrantu, otrzymałem w prezencie od Łukasza, kilka piw z Pomorza. Taki prezent to wspaniała okazja, aby przybliżyć Wam osobę Łukasza Szynkiewicza, naczelnego piwowara swojego browaru domowego oraz jego piwa. Od kiedy warzy? Jakie piwo lubi? Skąd czerpie inspiracje? Co sądzi o polskiej scenie kraft?
...czyli cascadian dark ale versus black india pale ale.
Gdzieś w najbardziej hermetycznych, niedostępnych i mało przyjaznych miejscach światowego Internetu toczy się zażarta dyskusja pomiędzy kilkunastoma pasjonatami, czy styl piwa, o którym dziś napiszę, powinien nazywać się Black IPA czy może Cascadian Dark Ale. Czasem jest mniej merytoryczna, czasem bardziej, ale nie zmienia to faktu, że obie nazwy stosowane są przez producentów piwa zamiennie. O tym poniżej.
Dziś o dwóch piwach w jednym stylu. Jedno to cascadian dark ale, a drugie to black IPA. Jedno to najnowsze piwo browaru, którego początek działalności rozpoczyna piwną rewolucję, a drugi to wstały z martwych browar regionalny.
Koleżanka z Oblężonego Miasta pracująca w krakowskim Tap House to dobra motywacja, aby odwiedzić miasto smogu i maczet. Gdy jeszcze okazało się, że tego dnia odbędzie się mikro kranoprzejęcie "polsko-belgijskiego" browaru Gzub, to chęć ta znacznie urosła.
Nie zmógł mnie nawet brak siedzących miejsc w busie relacji Sosnowieś -> Kraków, który tylko do Dąbrowy jechał nieco ponad pół godziny. Nie ma jak zdjąć kurtki, między nogami plecak, bo przecież nie ma przestrzeni, aby trzymać go w miejscu do tego przeznaczonym. Nawet jakbym zdjął kurtkę, to nie miałbym jej gdzie położyć, bo cały bus został zaanektowany przez grupę zorganizowaną (tu chętnie napisałbym kilka słów o tej wycieczce, ale niestety dogryzanie grupom defaworyzowanym to u nas faux pas i nawet ja tego nie uczynię publicznie, pedagogom nie wypada; chętnie rozwinę myśl w cztery oczy). Po plecach cieknie pot, bo kierowca grzeje jak powalony, a z nieszczelnego okna na dachu wciąż coś kapie. Dzieci drą ryje. Opiekunki siadły jak najdalej od nich mogły. Uratowały mnie słuchawki, ale co chwilę miła starsza pani szarpała mnie za rękę pytając "ile jest?" (Polska przegrała z "Katarem" /a właściwie swoistym połączeniem francy, kiły, kaszlu, anginy i tyfusa skompletowanych przez katarskich miliarderów/. Na taki Katar nie ma lekarstwa).
Wieczór zapowiadał się obiecująco, mimo że nie mogłem siedzieć zbyt długo. Starość nie radość, a komunikacja również.
Tym samym - tęsknym, nieco melancholijnym - wzrokiem ja spoglądam na piwo. |