Przedświąteczna wizyta
w zlokalizowanym na Masarykowych Sadach w Czeskim Cieszynie
Sachsenbergu była nieunikniona. A to dlatego, że już od pierwszej
wizyty w lipcu 2011 bardzo polubiłem to miejsce i sprzedawane tam
własne piwo. Saska Kupa to niezwykle ładne i sielankowe miejsce, po
- jakby nie patrzeć - mniej malowniczej części Olzy. Cudnie jest
tam latem posiedzieć przed lokalem, bo kamienica rzuca przyjemny
cień chroniąc przed palącym słońcem. Pysznie jest posiedzieć
wewnątrz, bo panuje tam po prostu przemiła atmosfera – zimą
potęgowana przez gorący piecyk. A wybór piwnych smaków powala.
Z wakacyjnych wojaży znajoma Aga przywiozła mi bułgarskie piwo Kamenitza. Zawsze cieszy mnie możliwość poznania czegoś nowego, bo Bułgaria jest jednym z tych miejsc, do których kompletnie nic mnie nie ciągnie. A tu ładnie zapakowane piwo, tłoczona butelka, miła, choć niczym się nie wyróżniającym (poza pismem orków) etykieta i kapsel z zawleczką (tzw. oszczędzacz zębów).
Okazuje się, że Kamenitza to flagowy produkt browaru o tej samej nazwie, który został założony właśnie na wzgórzu Kamenitza w miejscowości Plovdiv (po Polsku to Płowdiw)w 1881 roku przez trzech Szwajcarów. Obecnie browar jest we władaniu belgijskiego koncernu i piwo to jest zdecydowanie bardziej koncernowe niż belgijskie...
Zawleczka zerwana, odliczyłem do trzech... i leję.
Najpierw ukazał mi się kolor w rodzaju Zimnego Lecha, który został jeszcze dla efektu wymieszany z butelką Ustronianki. Zapachu brak, mimo że mój węch został wyostrzony przez siarczysty mróz późnego wieczoru. O smaku chciałbym zapomnieć, gdyby było o czym. Niczym pity tydzień temu w Szczyrku lany Harnaś. Ciekawość - jak się okazało wtedy - to pierwszy stopień do piekła.
Może gdybym był kiedyś w Bułgarii, może gdybym wylegiwał się na plaży, może gdyby nie było nic innego, to napił bym się Kamienitzy, póki co będę pił w kamienicy, ale za to smacznie!
*Nie chodzi mi o dumnego, pięknego ptaka.
Przenieśmy się w rejony, gdzie zdaniem przeciętnego Polaka nie może powstawać przyzwoite piwo, a ludzie są totalnymi głąbami, co nie przeszkadza im tworzyć bogatego społeczeństwa czy zdobywać największej ilości nagród we wszystkim co możliwe, od nauki (mimo że półgłówki) do sportu (mimo że grubasy). W centralnej części Stanów Zjednoczonych leży stan Kolorado, a w miejscowość Longmont, znana w piwnym świecie za sprawą browaru Left Hand.
Wziąłem go z półki w sklepie na Mariackiej, ponieważ duszę mą pochwyciła i ścisnęła przepiękna etykieta. Ale też dlatego, że był to jedyny porter 'niebałtycki' na półce. Szczęściarzem okazał się Black Jack Porter. Bogata w detale etykieta przedstawia stwora z mackami, pierwsze skojarzenie to Pradawny. W kilku miejscach pojawiła się charakterystyczna lewa dłoń - czerwona. Na kapslu też.
Właśnie... porter. Trzeba tu koniecznie zaznaczyć, że jest to porter w wydaniu tradycyjnym, górofermentacyjnym, a nie popularny u nas porter bałtycki (każdy polski porter), który jest tworzony metodą dolnej fermentacji. Zawiera 6,8 % alkoholu. Dosyć sporo, łapie się więc do tzw. Robust Porterów, czyli porterów krzepkich. Oczywiście butelka ma śmieszną pojemność 355 ml., ale to tylko szczegół, do którego zdążyłem już przywyknąć. Tak się pije w Ameryce. Można by pomyśleć, że dla smaku, a nie dla bani. Ale tak na prawdę nie wiem, skąd zamiłowanie do małych buteleczek piwa, przy jednoczesnym uwielbieniu 8 litrowych pepsi i 3 kg hamburgerów.
Po przelaniu do szklanki ukazuje się nam piękny czarny kolor, który dopiero pod światło ukazuje ciemno wiśniowe refleksy. Black jack zwieńczony jest beżową, niewysoką pianką, która szybko znika. Piwo ma bardzo mocny, przyjemny zapach - wyraźna kawa i paloność, delikatne owoce. Smak złożony, na początek mocna słodowość, czekolada. Przechodzi w wytrawność, coraz bardziej czuć goryczkę chmielu. Jak dla mnie bardzo przyjemne. Wchodzi gładko. Lubię stouty i nasze portery, a ten wydaje się ciekawą wypadkową tego co znałem. Nie tak mocny jak bałtyckie, więc można by wypić kilka. Z chęcią czyniłbym to częściej. Może ktoś z naszych uwarzy takiego miłego porteru.
Uff... zdjęcia już od dawna kurzą się w czeluściach dysku. Smak piwa jest już tylko ochłapem wspomnienia, szczęśliwie odegnanego dzięki lepszym piwom. Chcę jednak napisać o Sweet Cow z kilku powodów. A oto one.
Piwo to jest produkcji polskiej (tak wiem, wszyscy zainteresowani to wiedzą, ale liczę na zainteresowanie niezainteresowanych). Powstało w ramach drugiego na naszym rynku piwnym (po projekcie Pinta) browaru kontraktowego - AleBrowaru. Trzech utalentowanych, młodych ludzi postanowiło, korzystając z gościnności i dobrodziejstw Browaru Gościszewo, zaszczepić w Polakach umiłowanie do Ale (czyt. "ejli") - piw górnej fermentacji. Stąd też nazwa browaru. Od początku 2012 roku (bo tyle działają) przybliżyli mi (i nam) kilka stylów piwa, których spróbowanie między Bugiem a Odrą graniczyło z cudem lub było bardzo trudne. Poza tym chwytliwe nazwy (Wiosłujący Jack, Czarna Nadzieja czy właśnie Słodka Krowa) i niecodzienne etykiety niejednokrotnie wprawiają w osłupienie.
Jajo. Panowie podchodzą do swoich dzieł z dystansem. Lady Blanche z ich pierwszego ale - Witbiera ma brodę jak Rumcajs; Amber Boy jest pulchnym superbohaterem (a może superłotrem?) a Naked Mummy (w niedługim czasie to już drugie u nas piwo dyniowe) kusząco odsłania swe ropiejące wdzięki. Dodatkowo ponoć świeci w ciemności (nie widziałem, bo piwo sprzedało się na pniu). Etykiety są ciekawe, mają swój urok. Mnie się bardzo podobają. Można je obejrzeć tu. Poza tym dają nam pełną informację o piwie, stylu, jednostkach IBU, zawartości ekstraktu i alkoholu oraz podają pełny skład - użyte słody i chmiele. Profeska.
Piwo to należy do stylu Milk Stout lub jak kto woli Sweet Stout/Cream Stout. Ta odmiana stoutu zawierają laktozę, która niefermentowana przez drożdże piwne daje stoutowi charakterystyczny mleczno-słodki smak.
A jak wrażenia?
Kolor - czarny jak okrężnica szatana, do zdjęcia ustawiłem świeczkę za szklanką, by jakiś prześwit uzyskać ładny, a tu lipa - nic nie widać... Czyli bardzo dobrze.
Pianka - to piwo chyba o niej nie słyszało, zniknęła szybciej niż zadziałała migawka
Pachnie jak dzieciństwo, nie żebym chlał milk stouty jako berbeć, ale zajadałem się krówkami i one właśnie stanęły mi przed oczami po powąchaniu.
Smak - na języku czuję bardzo przyjemne nuty wyraźnie palonej kawy, toffi, ale po przełknięciu dominuje zbyt silna goryczka, po prostu zbyt silna - zabija resztę smaku, podobnie jak krowi placek odbiera przyjemność spacerowania po łące. To samo czyni wykręcająca twarz słodycz. Za dużo tego mlecznego cukru. Dopiero, gdy Krowa się ogrzała przypomniała mi, jak bardzo lubię stouty.
To mój pierwszy milk, jeśli one tak smakują, to już więcej nie chcę. Trzeba będzie zweryfikować. Gorszy od znanych mi stoutów. Mówię mu dobranoc, a Dobry Wieczór innemu...
Napisałem niedawno, że w naszym ubogim, piwnym światku zachodzą duże zmiany. Ich ważnym trybem jest projekt Pinta, warzący swoje piwa w zawierciańskim Browarze na Jurze. Nie wspominałem o tych zapaleńcach, znawcach i miłośnikach piwa, bo wszystko i wszędzie zostało powiedziane w ciągu ostatniego 1,5 roku. Ale nastąpił dzień, gdy trzeba coś skrobnąć na początek posta. Panowie z Pinty po tym, gdy uraczyli nas india pale ale'em, schwarzbierem, piwem grodziskim, lekkim szkockim ale'em, lagerem wiedeńskim, pszenicznym koźlakiem, dymionym koźlakiem, stoutem owsianym, imperial witbierem, rauchmarzen'em czy irlandzkim czerwonym ale'em, postanowili przybliżyć nieznany u nas sezonowy styl piwny wprost z USA, które tylko dla laików i ignorantów jest miejscem, które z piwem nie ma nic wspólnego. Mowa o charakterystycznym dla jesieni i zimy (z naciskiem na halloween) stylem Pumpkin Ale, czyli piwem dyniowym.
"Dyniamit - szaleństwo w kolorze ciemnej pomarańczy"
Do uwarzenia piwa zostało zużyte 400 kg dyni. Fajnie, prawda? Jaki efekt?
Piwo zaskoczyło mnie in plus niesamowitą pijalnością i uszczypliwym charakterem. Jest bardzo treściwie - pijąc odnosiłem wrażenie, że można się nim solidnie najeść. Ma przepiękny ciemnopomarańczowy kolor przeplatający się z bursztynem, jest nieklarowne. W zapachu dominują charakterystyczne dla stylu goździki. Nawiązując do innego piwa Pinty, Dyniamit mógłby spokojnie nazywać się Atak Goździków. Zemsta Goździkowej też nie była by nazwą złą. W smaku dochodzą goryczkowy cynamon, gryzący w gardło imbir i sprawnie ukryta dynia, która uwidacznia się, gdy piwo się nieco ogrzewa. Kto nie lubi goryczki i gryzienia w piwie nie będzie tu zadowolony. Dla mnie to jest właśnie to! To piwo ma swoją duszę, czuć że twórcy mieli pomysł i włożyli w piwo swoje serca - to przenośnia oczywiście.
Praktycznie jednocześnie pojawiło się na naszym rynku dyniowe piwo Naked Mummy z Ale Browaru, o którym więcej w kolejnym wpisie, ale jako że praktycznie nieuchwytne na Śląsku i w Zagłębiu, to nie wpadło w me łapy, a szkoda.
Dyniamit z czystym sumieniem polecam każdemu. Jest na tyle nietypowy, że da radę jako początek przyjaźni z piwami nietypowymi. Mimo, że byłem sceptycznie nastawiony, to mnie Dyniamit wysadził!
To pyszne jasne piwo przyjechało do mnie z Malagi, w pobliżu której to Nieoceniona Karolina brała udział spotkaniu młodzieży i którą postanowiła zwiedzić korzystając z kilku dni czasu. W pobliżu malagi położona jest malownicza Granada, a w niej arabski zespół pałacowy Alhambra, od którego nazwę wziął założony w 1925 browar. To całkowicie rozszyfrowuje więc nazwę piwa.
O smaku zaraz, bo to co urzeka w Alhambrze, to piękna, zielona butelka, na której wszystkie napisy są tłoczone. Nawet małe napisy w miejscu kontretykiety są wytłoczone. Robi niesamowite wrażenie. Alhambra Reserva zamknięta bardzo ładnym kapslem, na którym widnieje jakiś potwór morski na kształt Ryby-c'thulu czy Ryleha.
Nie ukrywam, że jestem Alhambrą pozytywnie zaskoczony, bowiem spodziewałem się słabego, bezsmakowego jasnego lagera, a okazała się być mocnym, żeby nie powiedzieć imperialnym lagerem ('kontretykietę' rozszyfrowałem dopiero po fakcie, było to o tyle skomplikowane, że nie jestem biegły w alfabecie Braille'a).
Po wlaniu do szklaneczki ukazał się klarowny trunek o czystozłotej barwie zwieńczony szalenie drobniutką i bielutką pianką (te błahe zdrobnienia i tak nie oddają tego, jak drobna ona była) o wysokości ok 1,5 cm. Zapach tak delikatny, że mój prostacki, miłujący się w belgijskich mocnych, koźlakach i porterach, nie był w stanie go wyłapać. To wzbudziło mój niepokój i potwierdziło obecne jeszcze obawy o hiszpańskim odpowiedniku piwa polskiego. Dopiero smak przysporzył mnie o bicie serca godne Jasona Stathama w filmie Crank. Początkowo pojawia się delikatna nuta kwiatowa, spora słodowość i goryczka na tyle duża, że serce jeszcze przyspieszyło. To jest jasne piwo, które można pić co dzień. Na koniec wyczułem posmaki karmelowe, mam nadzieję, że nie były to omamy moich kubków. Co ciekawe piwo to ma 6,4% alkoholu i w samym smaku tego nie czuć, ale gdy wstałem od stołu, to poczułem że jest to piwo niezwykłe (a potem zająłem się obmacywaniem napisów na butelce).
Ogromnym plusem Alhambry jest to, że ta przeklęta pianka utrzymała się do samego końca, a dodatkowo zapaskudziła całą szklaneczkę.
Kiedy Ty idziesz do sklepu i zachwytem zauważasz, jak bardzo rozwinął się polski rynek piwa w ciągu ostatnich lat, bo obudził się złoty żubr - przecież on smakuje tak inaczej, z ciupaską po tatrach śmiga harnaś, bo lechu leży zimny, bo tyskie wystylizowało się na książęce, bo warka strong i Mariola o kocim spojrzeniu, że tyle piw smakowych - chyba każdy owoc już w piwie pływał, co tylko potwierdza, że piwo z sokiem ma się wciąż dobrze i w końcu wysyp radlerów (i podobnych) i nie wiesz czego się napić, nawet nie wiesz, jak wiele Cię omija.
Na świecie, w Europie i także w Polsce ma miejsce piwny bunt, swoista reformacja. Pierwsze wyjście z mroku eurolagerów, które wszystkie i wszędzie smakują tak samo i często są popularne dlatego, że smaku nie mają wcale, ale dobrze kopią. Zakres piwnych smaków, zapachów i kolorów jest przeogromny. Nastąpił powrót klasycznych, często już zapomnianych stylów, eksperymentuje się z nowymi odmianami. Piwowarzy domowi, browary restauracyjne i browary rzemieślnicze prześcigają się w warzeniu nietypowych odmian. Prześcigają się także w piwnym marketingu. Etykiety biją po oczach, slogany powodują, że staruszki mają zawały, a rodzice zatykają uszy swoim pociechom. Jedną z bardziej jaskrawych twarzy tych zmian jest BrewDog.
"BrewDog is a post Punk apocalyptic mother fu*ker of a craft brewery"
Tym wesołym hasłem wita nas opis piwa na stronie internetowej szkockiego browaru rzemieślniczego BrewDog, którego logo jest kojarzone z bezkompromisowością oraz przekraczaniem granic.
Oni nie twierdzą, że ich piwa są dla każdego. Jedynie dla punkowych wyrzutków, którzy kontestują rzeczywistość. Taki obraz BrewDoga do mnie przemawia. Podoba mi się, właśnie dlatego że jest tak inne. Ich piwa nazywają się: Hardcore IPA, Dogma, Dead Pony Club, Chaos Theory, Anarchist Alchemist, czy Tactical Nuclear Penguin, który swego czasu (brzmi to podle wobec browaru, który ma 6 lat) miał uchodzić za najmocniejsze piwo na świecie. Na koniec zostawiłem Punk IPA, bo to właśnie miałem wielką przyjemność wypić.
"Welcome to a post Punk apocalyptic mother fucker of a pale ale."
Mała butelka (0,33 l.) praktycznie szczelnie okręcona jest wyrazistą etykietą. Rzuca się w oczy napis, piękny kolor, logo browaru, znajduje się dokładny skład piwa i artystyczny opis. Piwo ma kolor złoto pomarańczowy, nie jest klarowne, wieńczy je drobna biała pianka, która dość szybko znika. Punk IPA pachnie niesamowicie, to prawdziwa rewolucja w nosie - miałem wrażenie przechadzania się przez las, w którym pomiędzy ociekającymi żywicą jodłami rosną gęsto drzewa cytrynowe i pomarańczowe. Smak to już anarchia - mandarynki zagryzane grejpfrutem, a wszystko to posypane chmielem tak obficie, jak ulice kwieciem w boże ciało. Takiej goryczki uświadczysz tylko w piwie chmielonym chmielem amerykańskim. Mimo że podana gorzkość (IBU 45 - International Bitterness Unit; dla porównania wspomniane na początku piwa, nawet gdy wydają nam się gorzkie mają IBU na poziomie może 15) nie jest jakąś specjalnie wysoką dla piwa w stylu India Pale Ale. Piwo jest bardzo treściwie i okazało się satysfakcjonującym. Bardzo smaczne, chętnie do niego będę wracał i ochoczo sięgnę po inne propozycję BrewDoga.
Na koniec kilka słów o tym, czy jest India Pale Ale (oczywiście w telegraficznym skrócie). IPA (bo tak się po prostu nazywa ten styl) to odmiana stylu Pale Ale (jasne piwo górnej fermentacji), w opozycji (a właściwie w odpowiedzi, dla konkurencji) do którego w XIX w Pilźnie powstało jasne piwo dolnej fermentacji czyli dobrze znany pilzner (nota bene pierwszym w ogóle był Pilsener Urquell, który obchodzi właśnie 170 rocznicę pierwszego uwarzenia). Kiedy Anglicy kolonizowali Indie ich podstawowym napojem tam było piwo, a że nie mieli czasu bawić się w warzenie na miejscu, a woda hinduska już wtedy powodowała bóle brzucha i śmierć, zmuszeni byli pić piwo przywożone statkami z Albionu. Niestety okazało się, że ich ale nie jest w stanie wytrzymać 5-6 tygodni w ładowni i się nie popsuć. Wymyślono więc, że piwo przeznaczone dla tamtejszych kolonii będzie mocniejsze (również alkoholowo), a także dodatkowo nachmielone, bo większa ilość przyprawy chroniła trunek przez zarażeniem dzikimi drożdżami. Tak zakonserwowane piwo smakowało dobrze i stało się popularne nie tylko w Indiach. A dziś nie trzeba być imperialnym kolonialistą, by się tego pysznego piwa napić.
Na koniec kilka słów o tym, czy jest India Pale Ale (oczywiście w telegraficznym skrócie). IPA (bo tak się po prostu nazywa ten styl) to odmiana stylu Pale Ale (jasne piwo górnej fermentacji), w opozycji (a właściwie w odpowiedzi, dla konkurencji) do którego w XIX w Pilźnie powstało jasne piwo dolnej fermentacji czyli dobrze znany pilzner (nota bene pierwszym w ogóle był Pilsener Urquell, który obchodzi właśnie 170 rocznicę pierwszego uwarzenia). Kiedy Anglicy kolonizowali Indie ich podstawowym napojem tam było piwo, a że nie mieli czasu bawić się w warzenie na miejscu, a woda hinduska już wtedy powodowała bóle brzucha i śmierć, zmuszeni byli pić piwo przywożone statkami z Albionu. Niestety okazało się, że ich ale nie jest w stanie wytrzymać 5-6 tygodni w ładowni i się nie popsuć. Wymyślono więc, że piwo przeznaczone dla tamtejszych kolonii będzie mocniejsze (również alkoholowo), a także dodatkowo nachmielone, bo większa ilość przyprawy chroniła trunek przez zarażeniem dzikimi drożdżami. Tak zakonserwowane piwo smakowało dobrze i stało się popularne nie tylko w Indiach. A dziś nie trzeba być imperialnym kolonialistą, by się tego pysznego piwa napić.
Od dziecka interesowałem się geografią, studiowałem albumy, atlasy, mapy. Poznawałem kontynenty i otaczające je oceany. Nie przypuszczałem wtedy, że wpadnie mi w ręce coś przewiezionego z wysp na Oceanie Indyjskim. Nie sądziłem także, że moje piwne podróże, mimo że to często jedynie wirtualne eskapady na rubieże smaków, zapachów i kolorów, pozwolą zacumować u brzegów arabskiej Wyspy Zachodu, którą dla naszej cywilizacji odkrył, podobnie jak i Madagaskar, Diogo Diaz, żeglarz portugalski w XVI wieku. Nie śniło mi się, że dane będzie mi wypić piwo ze wspomnianego Reunionu, czy pobliskiego Mauritiusa. A stało się to za sprawą nieocenionej Karoliny.
Reunion to położona 700 kilometrów na wschód od Madagaskaru francuska wyspa, która kojarzyła mi się zawsze z upałem, pięknym oceanem, czystymi plażami, niedostępnymi, otoczonymi tajemniczą mgłą, pasmami gór, czy ukrytymi w przybrzeżnej gęstwinie zatokami piratów spijających lokalny rum. Na pewno nie kojarzyło mi się to miejsce z piwem, a już na pewno nie sądziłbym, że będzie tak smaczne.
Piwo Bourbon. Czy w środku znalazłem trunek zbliżony w smaku lub kolorze do amerykańskiej, kukurydzianej whiskey? Oczywiście, że nie. Takie piwo pewnie mogliby uwarzyć eksperymentatorzy z USA, ale my jesteśmy na Oceanie Indyjskim, na wyspie, która niegdyś została nazwana przez Francuzów... Bourbon. Ozdobą małej, pękatej buteleczki jest niesamowicie kolorowa i jednocześnie estetyczna etykieta. Widzimy na niej ptaka Dodo, wymarły już gatunek charakterystyczny dla tamtych rejonów. Mój zachwyt wzbudził też dedykowany kapsel.
Po przelaniu do pokala (chętnie się w sumie dowiem, jak prawidłowo nazwać to coś) okazało się, że piwko ma jasno złoty kolor. Pojawiła się całkiem przyjemna biała pianka i zredukowała się znacznie szybciej niż urzędnicze stanowiska w naszym kraju. Podobnie jak politycy zostawiają po swych rządach syf, także po piance pozostawało na ściankach pokala co nieco. Zapach był na dyle delikatny, że nie poczułem go. Zrzucam to po części na katar, po części na samo piwo. Bourbon jest bardzo delikatny w smaku, co nie jest jego wadą. Delikatna cytrusowość orzeźwia i powoduje, że w klimacie zwrotnikowym piwo to musi wchodzić jak złoto. Nie uświadczyłem żadnej goryczki. Gdybym mieszkał w Afryce gasiłbym Bourbonem pragnienie bardzo chętnie. Podobnie jak czyniłem z dużo, dużo gorszymi Ciskami na Malcie. W październiku w Polsce stroniłbym od niego zdecydowanie. Nie spojrzałbym nawet na ptaka Dodo. Podsumowując: Chętnie się go jeszcze napiję, tym razem na Reunionie.
Blog o podróżach Karoliny
Chciałbym razu pewnego wybrać się do Słowenii po to, by wspiąć się na posępnego Trygława oraz napić się pysznego, ciemnego, lokalnego piwa. O ile sama wyprawa tam to przyszłość, to piwo przyjechało do mnie przed wakacjami za sprawą nieocenionych siostry i szwagra, jako "łapówka" za opiekę nad Stefanem w czasie ich nieobecności. Opieka nad Stefanem jest wielką przyjemnością, porównywalną z piciem piwa przywożonego z miejsc, w których bywają opiekunowie prawni jego.
Tym razem padło na Słowenię, a piwa przyjechały do mnie aż cztery.
Dwaj reprezentanci Browaru Laško (Pivovarna Laško) z miasta o tej samej nazwie oraz dwaj ze stołecznego Browaru Union (analogicznie Pivovarna Union). W półlitrowych konserwach piwa jasne, a w butelkach o pojemności 0,33 l. piwa ciemne. Pozostaje jedynie żal, że to nie butelki są półlitrowe, a puszki małe.
Oba jasne bardzo przypominały mi piwa czeskie, nieco mocniejsze, lecz zachwycające delikatną goryczką. Można je nazwać kompromisem między tym, co czeskie, a tym co znane z polskich sklepów. Lekkie, łatwe i przyjemne. Dlatego już więcej już po nie nie sięgnę...
Prawdziwym skarbem okazały się oba ciemiaki. Przy czym ten z Uniona (temno pivo) jest na stronie producenta określany jako stout i to nie są czcze przechwałki. Zarówno jego konsystencja jak i ukłony w stronę nut kawowych są tego solidnym poparciem. Piwo jest bardzo smaczne i świetnie się prezentuje.
Na etykiecie piwa Laško znajduje się kozioł. Nie wskazuje on, że piwo to jest koźlakiem. Jest to legendarny Zlatorog (jak pewnie można się domyślić Złoty Róg), którego złote rogi były kluczem do skarbu ukrytego w górach wokół szczytu Trygława. Świetne, palone piwko. Karmelowy posmak i delikatna chmielowa goryczka. To jest to!
Po obu piwach ciemnych zapragnąłem poczuć Słowenię bardziej.
Minione wakacje były dosyć obfite w prezenty. Początek jesieni to dobry czas, aby uszczuplić zbiory i opisać zaległości. Dziś padło na Niksicko Tamno, czyli ciemne piwo z czarnogórksiego Nikšić'a, które to przywiozła mi dobra szefowa z wakacyjnych wojaży.
Nikšić to miasto leżące w środkowej części Czarnogóry, u stóp wzgórza Trebjesa - taką nazwę nosi też mieszczący się tam browar (z cyklu poznajemy języki obce "pivara - browar"). Jedyny w Czarnogórze.
Piwo to jest bardzo smaczne, aż chciałoby się wypić nieco więcej. Jak przystało na piwo ciemne i to jest bardzo ciemne, kolor można określić jako ciemnobrązowy, ciemnorubinowy, gdy dobrze podświetlić, praktycznie nieprzejrzysty. Pianka jak widać na zdjęciu ładna, beżowa, zniknęła nienajszybciej, a do końca utrzymywała się jej delikatna warstewka. Buteleczka mimo że mała (0,33 l.), to ładnie wyrzeźbiona w coś na kształt szczytu Trebjesa. Piwo ma mocny zapach, przywodzący na myśl nuty kawowe i gorzkoczekoladowe. W smaku zdecydowanie gorzkie, co wynika bardziej z palenia słodu niż z chmielenia, bo to inna goryczka. Zawiera 6,2% alkoholu (i 14,8% ekstraktu), ale nie wydaje się zbyt mocne. Ma bardzo przyjemny smak.
Mam wielką ochotę wybrać się spenetrować góry tego bałkańskiego państwa, a także bliżej poznać inne propozycję browaru Trebjesa.
Pierwsza moja wizyta na Brackiej Jesieni, która jest świętem piwa, piwowarów, birofilów i miłośników piwa i jednocześnie pierwsza wizyta w cieszyńskim Brackim Browarze Zamkowym. Pięć lat studiowania w Cieszynie, ponad drugie tyle regularnych wizyt w Mieście Aniołów i nigdy wcześniej tam nie byłem, jak to możliwe? Ano tak, że browar nie jest na co dzień otwarty na zwiedzanie i zobaczyć go można tylko przy specjalnych okazjach. A oto dlaczego warto!
Brama Browaru |
Bracki Browar Zamkowy, umiejscowiony na Górze Zamkowej (tam znajdował się piastowski zamek z XII w. - stąd też nazwa browaru), w przepięknym Cieszynie powstał 1846 roku i od tamtej pory praktycznie nieprzerwanie produkuje/warzy piwo. Został założony przez Habsburgów, do których wtedy należały te ziemie. I uwaga, uwaga - został założony dla pieniędzy, gdyż warzenie piwa w XIX wieku było bardzo dobrym interesem. Taka duża inwestycja doprowadziła do rujny wielu lokalnych szynkarzy. Warto wspomnieć, że to dzięki sukcesowi cieszyńskiego browaru 10 lat później powstał browar w dzisiejszym Żywcu.
Otwarta kadź, ujęcie pierwsze |
Otwarta kadź, ujęcie drugie |
Ewenementem na wielką skalę w Browarze Zamkowym jest to, że piwo fermentuje tutaj w otwartych kadziach, czyli dokładnie tak samo jak 166 lat temu. W takich warunkach powstaje produkowane na rynek lokalny Brackie, warzony jedynie tutaj Żywiec Porter, tak uwarzony został w zeszłym roku Leżajsk Pszeniczny i tu tworzone są, mające swoją premierę 6 grudnia, żywieckie grand championy (bracki koźlak dubeltowy, belgijski pale ale, koelsh, czy uwarzone z okazji 1200-lecia Cieszyna Brackie Mastne - mniam!). W dniu Brackiej Jesieni i naszego zwiedzania warzony przez Andrzeja Millera był tegoroczny zwycięzca - rauchbock (czyli koźlak dymiony/wędzony). Na moje pytanie, czy piwu i zachodzącej fermentacji nic nie grozi przy takiej ilości zwiedzających, przewodnik (którym okazał się sam dyrektor browaru) stwierdził, że nie ma strachu - pleksiglasowe zabezpieczenie wydaje się być wystarczające, a nawet jeśli nie to drożdży dodaje się na tyle, by ew. zakażenia nie miały żadnych szans. Ale to już jeden z ostatnich etapów warzenia.
Kadź zacierna |
Korytko brzeczkowe (Granda) |
Kiedy zmagazynowany w browarze słód (niegdyś słodowany w browarach,
dziś kupowany w słodowniach) zostanie ześrutowany trafia do kadzi
zaciernej. Na zdjęciu widać w jaki sposób napędzane jest mieszadło w
kadzi. Potem zacier trafia do kadzi filtracyjnej, pod którą umieszczone jest korytko brzeczkowe, mylnie nazywane (ale jednak) korytkiem Granda (grand/grant to w niegdysiejszym niemieckim nic więcej, tylko właśnie korytko). Służyło ono do kosztowania i oceniania brzeczki. Potem brzeczka transportowana jest do kadzi warzelnej, a następnie do jednego z bardzo wielu tanków leżakowych. Dzięki tym właśnie tankom i ich pewniej wadzie, piwo Brackie ma swój charakterystyczny metaliczny posmaczek, który to ja w nim uwielbiam.
Po lewej - komora lodowa |
Komora lodowa - widok z wewnątrz |
Kiedyś, gdy ludzkość nie radziła sobie tak świetnie z wytwarzaniem niskich temperatur, a byłe one już niezbędne w procesie warzenia piwa, trunek po fermentacji burzliwej składowany był w komorze lodowej, do której dostarczane były lodowe bloki, aby utrzymać temperaturę bliską 0 st. C. W komorze tej jest całkiem chłodno, nawet bez lodu.
W czasie zwiedzania można było zobaczyć przeogromne podziemia browaru - mroczne katakumby sprzed dwóch wieków, posępne tunele z którymi związane są różne legendy. W sali wystawowej można było garściami próbować różnych słodów, udało mi się liznąć Portera wprost z tanka. Degustacja Brackiego i Żywca Portera po zwiedzaniu była równie ważnym punktem programu.
Sama impreza miała swoje plusy i minusy. Przyjechało sporo ludzi "z branży", przyjechało multum pysznych piw. Mnie po raz pierwszy dane było spróbować Sweet Cow (pyyyycha) i Amber Boy (oba Ale Browar), Shark'a (ekstremalnie chmielony ale z Widawy, goryczka dosłownie powala) - a wraz z jego pożegnaniem, przywitanie Borsuka (Widawa) - wędzony porter. O ile Rekin mnie pożarł i zawładnął mną, to Borsuk za pierwszym razem odepchnął (jakoby skunks), chyba za dużo na raz - i wędzony i porter, to dla mnie dwa grzyby w barszcz. Ale chętnie do niego wrócę przy okazji. Oczywiście Pinty - Imperium Atakuje jak zwykle pycha, podobnie Odsiecz Wiedeńska. Zakupione na wstępie Duchesse de bourgogne oraz Orval zachwyciły ciocię, a mnie przypomniały, jak niepowtarzalne są piwa belgijskie.
Rośnij w siłę Bracka Jesieni!! Do zo za rok!
Ja i Piotr przed zwiedzaniem (mistrzem drugiego planu okazał się być sam dyrektor browaru) |
“From birth till death, a Corsican’s whole time is lived under the influence of the chestnut tree”
Prawdopodobnie nigdy nie dane byłoby mi usłyszeć o tym piwie, a co dopiero spróbować go, gdyby nie fakt posiadania wspaniałej, jedynej w swoim rodzaju i niepowtarzalnej kuzynki Karoliny. Ona właśnie postanowiła odbyć nostalgiczną podróż do swojej młodości - czasów, gdy jako nie znające jeszcze zapachów i smaków alkoholu dziecko - i udała się na Korsykę, gdzie niegdyś spędziła wakacje. Teraz, pokonując dwa tysiące kilometrów w plecaku Młodej, w towarzystwie francuskich, niemieckich, słowackich kierowców, czy nawet czeskich policjantów, którzy byli tak uprzejmi i zabrali dzielnie autostopowiczki, dotarło do mnie to unikalne piwo - Pierta. A cóż w nim nietypowego?
Korsyka to - mniemam, że wszyscy to wiemy, ale... - należąca do Francji wyspa na Morzu Śródziemnym. Była niegdyś nazywana cywilizacją drzew kasztanowych i po dziś dzień jest jednym z niewielu miejsc, gdzie z maronów (tychże jadalnych kasztanów) wytwarza się mąkę. Ta właśnie mąka kasztanowa jest jednym z głównych składników piwa - dodawana jest do słodu w trakcie procesu zacierania. Ponoć to ona nadaje ona piwu ciekawą, bursztynową barwę. Pietra warzona jest w mikrobrowarze w miejscowości Furiani, założonym w 1996 roku przez małżeństwo Armelle i Dominika Sialelli. Był to pierwszy browar założony na tej śródziemnomorskiej wyspie.
Po raz pierwszy miałem okazję spróbować Pietry przywiezionej przez Karolinę (również dla mnie) ok rok temu. Była to półlitrowa puszka, z której piwo mi nie smakowało jakoś szczególnie. Całkowicie inaczej było (jak mogłem się domyślać) w przypadku tej małej - 0,33 l. - butelki. Pomarańczowo-bursztynowe, ładnie pieniące się piwo bardzo mi się spodobało. Jest to piwo w stylu lager - czyli piwo dolnej fermentacji. Jest delikatnie nachmielone i goryczki nie wyczuwałem, przebija się za to słodowość i smaki orzechów, a może właśnie kasztanów. Piwo po prostu świetnie mi się piło. Szkoda, że na Korsykę jest tak daleko, bo miałbym ochotę częściej napić się Pietry.
Na koniec zapraszam na krajoznawczego bloga Karoliny:
Wkrótce opiszę coś jeszcze ciekawszego - piwa z Reunionu i Mauritiusa, które także przytaszczyła Karolina.
Pierwsza przygoda z norweskim browarnictwem była dla mnie nieudana. Kiedy przyjrzeć się temu obiektywnie, to były jednak dwa "pierwsze lepsze" piwa z półki marketu. W ten sam sposób można by się zrazić do piwowarstwa w każdym kraju. Właśnie dlatego, kiedy Katarzyna wybierała się do Norwegii, moja prośba była jasna - im ciemniejsze piwo tym lepiej. Dostałem imperial stouta, imperial portera oraz ciemnego koźlaka. Dwa pierwsze przepyszne, koźlak "tylko" pyszny.
Z alkoholem w Norwegii nie jest różowo. Każdy o zawartości powyżej 4,75% alkoholu jest sprzedawany wyłącznie w państwowych sklepach monopolowych, a tych na całą wielką Norwegię jest ponoć ok 250. Poza tym taki alkohol obłożony jest podatkami jak towary luksusowe. W przeliczeniu z korony, 10 euro za piwo to nie tragedia. Szczególnie biorąc pod uwagę zarobki wikingów.
Nøgne Ø Imperial Stout
Historycznie piwo w stylu imperial stout było warzone w Londynie i przeznaczone na carski dwór w Rosji. Cechowało się podwyższoną zawartością alkoholu (9-10%) oraz dodatkowym chmieleniem, które przedłuży trwałość trunku i pozwalały na trwający tygodniami transport morski. Imperial stout zwany jest też racji kraju, który był głównym odbiorcą Russian Stout'em. Prosta etykieta browaru z Grimstad bardzo przypadła mi do gustu - zresztą etykiety wszystkich ich piw są utrzymane w tej samej konwencji. Czytelne i estetyczne.
Zawartość ekstraktu w tym piwie to 23%, a alkoholu ma aż 9%. Robi więc to co powinien - rozgrzewa tak, że na policzkach pojawiły mi się rumieńce, a palce na klawiaturze plątały się jakbym wykonywał suitę Czajkowskiego. Piwo jest genialne w smaku. W zapachu bez wątpienia wyczujesz alkohol, ale być może też i zioła. Smak to poezja - gorzkie, chmielowe, czekoladowo-palone, ziołowe. To jedno z tych piw, za którym można postawić mocno świecącą żarówkę, a nawet mały promyk nie przedostanie się przez nie na drugą stronę. Jest jak czarna dziura, która swym ciężarem przyciąga nawet światło. Zdecydowanie zakrzywiło też czas - sączyłem je ponad godzinę zachwycając się każdym łykiem. To piwo swym ciężarem gatunkowym nie przyciągnie każdego, ale mnie zdecydowanie tak.
Ægir Natt Imperial Porter
Na etykiecie wita nas uśmiechnięty Aegir, a całość utrzymana jest w konwencji średniowiecznych grabieży. Aegir to mitologiczny olbrzym, władca mórz i oceanów, niszczyciel okrętów (taki nordycki neptun/posejdon - zależy, które mity są Ci bliższe). To piwo to imperial porter, który zwany też jest strong porterem. Jeśli zastanawiasz się drogi czytelniku, w jaki sposób już mocny porter może być jeszcze strong, to nie zastanawiaj się. Musiało być mocniejsze w tym samym celu, co opisany wyżej RIS (russian imperial stout). Ten ma 10% alcu i miażdży. Ale nie tylko zawartością, ale też głębią smaku. Gorzka czekolada, kawa, słodycz karmelu, wędzonka, jakieś dziwne owoce (wiśnie? śliwki? - te ostatnie kojarzą mi się suszone, wigilijne). Mniam!
Borg Bokkøl
To - jak sama nazwa wskazuje (tym którzy są biegli w języku Mordoru) - koźlak. Na dodatek ciemny. W przypadku tego stylu piwa oznacza to barwę od ciemnej miedzi do ciemnego brązu. W tym przypadku mamy do czynienia z kolorem mocnej herbaty, co pięknie widać przez jakże paskudną białą butelkę. Smak nie zaskakuje tak jak poprzednie dwa piwa, ale stoi na wysokim koźlakowym poziomie. Tu goryczka jest delikatniejsza, jest lekko palone. Lekko owocowe. Wszystkie te "lekko" to oczywiście moja zryta przez mocne belgijskie piwa, koźlaki dubeltowe i portery perspektywa. Spokojnie mogę to piwo polecić każdemu, kto chce spróbować czegoś innego będąc akurat w Norwegii.
Wszystkie piwa mi smakowały, ale wrócę do nich pewnie dopiero wtedy, gdy będę obrzydliwie bogaty. Imperial porter kosztował bowiem 100 koron norweskich, czyli 50 zł. Tyle w temacie.
Ten moment musiał kiedyś nastąpić.
Degustowanie złocistego trunku, zwiedzanie browarów, odkrywanie
smaków, czytanie i przede wszystkim pisanie o piwie, rozmowy z
piwowarami, sklepikarzami i pasjonatami. Im bliższy mi był proces
powstawania piwa teoretycznie, tym większa chęć uwarzenia czegoś
swojego. Do tego zachęcił mnie Słoniu, zapraszając do swojego
nowego siedliszcza w Węgierskiej Górce na swoiste warsztaty
warzenia piwa. Dla Marcina (http://domowa-warzelnia.blogspot.com/)
to już czternasta warka, czyli czternaste piwo. Moim zdaniem jest to
sporo. Biorąc pod uwagę, że jest on pasjonatem wielkim oraz
przewodnikiem w muzeum browaru w Żywcu, to jest się od kogo uczyć.
Poniżej znajdziesz czytelniku relację z warzenia. Pozwoli Ci to
zobaczyć jak nietrudnym jest zrobienie swojego piwa, takiego jak
lubisz, nie takiego jak możesz kupić w sklepie.
Po krótkich rozważaniach
postanowiliśmy uwarzyć piwo w stylu Dunkelweizen, czyli pszeniczne
ciemne. Idealne na zbliżające się letnie upały piwo ma wspaniałą
cechę – nie wymaga długiego leżakowania, by nadawało się do
spożycia. Czas jest kluczowy, bowiem zbliża się Festiwal
Birofilia, moment naszego tradycyjnego już spotkania, który właśnie
chcieliśmy uświęcić wypiciem naszego dzieła.
Czego potrzeba do zrobienia piwa? Tutaj
piwne etykiety nie mijają się z prawdą. Potrzebne są cztery
magiczne składniki – oczywista woda, słód (lub tychże więcej),
chmiel oraz drożdże. Na prawdę nie potrzeba niczego więcej!
Słody |
Jeśli chodzi o recepturę polegałem
całkowicie na „głównym technologu”, Marcinie. Na pierwszy
ogień idą słody. Jako że ma to być piwo pszeniczne użyliśmy 2
kg słodu pszenicznego, a ze słodów jęczmiennych: 1,3 kg
pilzneńskiego, 0,6 kg monachijskiego, po 0,2 kg zakwaszającego oraz
carawheat. Na późniejszym etapie użyliśmy jeszcze jednego, ale o
tym potem. W sumie 6 słodów.
Co się dzieje ze słodami? Są
śrutowane. Z drżącymi rękami przystąpiliśmy do
śrutowania, czyli można rzecz mielenia lub rozdrabniania
ziaren słodów. Śrutuje się słód po to, by pękła łuska i
uwolniła ziarno, tak by później umożliwić mu kontakt z wodą.
Jak widzisz śrutownica wygląda trochę
jak maszynka do mielenia mięsa, bardziej popularny domowy sprzęt.
Rozdrabnianie 4 kg słodów na tzw. śrutę zajęło nam małą
chwilę i mogliśmy przejść do kolejnego etapu – zacierania.
W międzyczasie zawierający 13 litrów wody gar osiągnął na
kuchence pożądaną temperaturę 500C. Właśnie tyle, bo
wsypanie śruty do podgrzanej wody powoduje spadek jej temperatury o
kilka stopni, a w procesie zacierania temperatura zacieru jest
niezwykle istotna i musi być precyzyjnie kontrolowana.
Wsypaliśmy śrutę do wody,
temperatura tej spadła do 470C. W tym momencie należy
przestać podgrzewać zacier i utrzymać +/- tę temperaturę przez
15 minut. Ten kwadrans to tzw. przerwa ferulikowa. Jest ona
charakterystyczna dla piw pszenicznych i to wydziela się ze śruty
kwas ferulikowy, nadający pszeniczniakom specyficzną kwaskowatość.
Gdyby temperatura odbiegała od tej, kwas się nie wydzieli i nie
będzie piwa. 15 min mija szybciutko i znów możemy włączyć piec.
W momencie gdy zacier osiąga
temperaturę 520C rozpoczyna się proces redukcji białka
w zacierze. Przerwa białkowa. Chcemy, by ta chwila trwała, więc znów pilnujemy tejże
temperatury. Białka w słodzie pszenicznym jest dużo, a przez 10
minut zmienia się ono pod czujnym okiem w aminokwasy.
Bez termometru ani rusz! |
Kolejny ogień pod garem pojawia się,
by podnieść temperaturę zacieru do 630C. Ważne jest
mieszanie zacieru w garze. Przypomina mi o tym Marcin – chodzi o
to, by po pierwsze słód nie przypalał się na spodzie, a po drugie
by temperatura zacieru była równomierna (a nie był cieplejszy na
spodzie, gdzie bliżej ognia) i pozwalała na wiarygodne odczyty nie
oszukując termometru. 630C to optymalna temperatura dla
rozkładania skrobi na cukry proste. W czasie trwającej 20 min.
przerwy cukrowej w zacierze pojawiają się cukry, które później
zostaną zamienione w alkohol.
Ta i kolejna (dekstrynująca) przerwa w głównej mierze
decydują o charakterze piwa (jego alkoholowości kosztem
ekstraktowości/smaku lub na odwrót). Tu już można kombinować
wedle upodobań. Dłuższa przerwa dekstrynująca spowoduje, że piwo
będzie miało więcej smaku i charakteru. U nas przez 20 min.
skrobia zmieniała się w dekstryny. Im więcej skrobi zmieniło by
się w cukry, tym mniej mogłoby zmienić się w dekstryny.
Skomplikowane? Wcale.
Docelowo w zacierze ma nie być skrobi
w ogóle. Sprawdzić to można poprzez użycie jodowego wskaźnika
skrobi – ten zabarwi pobraną próbkę zacieru, kiedy skrobia
jeszcze jest.
Zabarwienie wskazuje na obecność skrobi |
Kiedy tak niepożądanej skrobi już
nie ma, można podgrzać zacier do 760C i tym samym
przygotować go do filtracji. Osiągnięcie tej temperatury nie
pozwoli na sklejanie się młóta i umożliwi łatwiejsze filtrowanie
zacieru, czyli uzyskanie brzeczki. Nie można jednak
przesadzić z ogniem, bo wyższa temperatura zabija enzymy. Tego nie
chcemy.
Teraz przyszedł wspomniany wcześniej
czas na użycie ostatniego ze słodów – niewielkiej ilości słodu
czekoladowego (0,05 kg), dzięki któremu nasze piwo będzie Dunkelem
(Ciemniakiem).
Słód czekoladowy |
Zacieranie trwało w sumie półtorej
godziny i już mogliśmy filtrować zacier. Przelaliśmy go do
fermentatora (plastikowe wiadro z kranikiem), w którym umieściliśmy
metalową rurkę z przeplotu – to ona zatrzymała w wiadrze młóto
i pozwoliła odfiltrować brzeczkę. Tu następuje proces
wysładzania.
Kiedy z fermentatora spływa brzeczka do drugiego
wiadra, my mamy już przygotowany gar wody o temperaturze ok 800C.
Kiedy zacieru jest mniej i młóto się odsłania trzeba dolewać
podgrzanej wody i tym samym wypłukać pozostałe w młócie cukry –
one są nam potrzebne w brzeczce.
Smakowanie brzeczki |
Brzeczka jest dużo ciemniejsza niż
późniejsze piwo. Jaśnieje ona w czasie fermentacji. Na razie
spróbowaliśmy jej i okazała się pyszna! Mamy jej aż 22 litry –
Słoniu twierdzi, że ze 2 l. odparują jeszcze w czasie warzenia, a
my uzyskamy ok 40 butelek pszeniczniaka. Ale to jeszcze...
Brzeczka |
Brzeczkę delikatnie przelewamy do
gara. Delikatnie aby się nie natleniała, czyli lejemy naczyniem z
niewielkiej wysokości. Wędruje ona na kuchenkę i rozpoczynamy
proces gotowania piwa. Najpierw musi zawrzeć, a kiedy pojawiają się
świadczące o tym pęcherzyki, my dodajemy pierwszą partię chmielu
– aż 15 gram. Po 50 minutach gotowania, a 10 min. przed jego
końcem dodaję drugą partię chmielu, co sumie czyni chmieli 30
gram. Mało jak na 20l. chmielowego napoju, nieprawdaż?
Chmiel |
Po godzinie gotowania należy brzeczkę
schłodzić. W domowych warunkach pozostaje włożyć gar do wanny z
zimną wodą, a proces chłodzenia troszkę trwa. My w tym czasie idziemy na
– jakże by inaczej – piwo, oglądamy finał ligi mistrzów i
cieszymy się z porażki Bayernu.
Kiedy temperatura brzeczki spadnie do
300C można przejść do dodania drożdży. Teraz bardzo
ważne jest dbanie o sterylność piwa. Drożdże zmieniają cukry w
alkohol, a że są bardzo czułe, to byle co może zakłócić ten
proces. Drożdżom w robotę się nie wtrącamy. Jakiekolwiek
manipulacje trzeba przeprowadzać sterylnymi narzędziami, a
najlepiej nie ruszać, nie zaglądać...
Tutaj moja rola się kończy. Kończą
się moje obserwacje i notatki. Piwko ma fermentować przez tydzień
w temperaturze pokojowej – bowiem jest to górna fermentacja – a
następnie Marcin je zabutelkuje (przeleje do butelek), zakapsluje i
odłoży do lodówki, by fermentację zatrzymać i piwo mogło
spokojnie oczekiwać na mój przyjazd.
Popełniłem do tej pory dwa wpisy o Bockach, zwanych u nas Koźlakami. Dziś czas na rozwinięcie tego szerokiego niczym Dunaj tematu. Udajemy się tam, gdzie nurt tej rzeki już wartki i gdzie od setek lat mnisi warzyli najlepsze piwa. Bawaria. To tu w XVIII wieku Franciszkanie postanowili stworzyć piwo w oparciu o swój dotychczasowy produkt, nazywany wtedy "płynnym chlebem". "Płynny chleb" był produktem spożywanym w czasie Wielkiego Postu, kiedy "mało się jadło i dużo piło" (jak na studiach) i pozwalającym przetrwać ten okres bez grzechu. Była to mniej odfermentowana, przez to zawierająca mniejszą ilość alkoholu i bardziej treściwa i słodka odmiana piwa, nazwanego później Doppelbockiem (czyli podwójnym koźlakiem).
Doppelbocki mimo że mocniejsze niż tradycyjne niemieckie Bocki, to - wbrew swojej nazwie - nie dwa razy mocniejsze. Choć mocne w rzeczy samej. Doppelbock, zwany u nas Koźlakiem Dubeltowym lub mało romantycznie Podwójnym zawiera od ok 17 do 23% ekstraktu w brzeczce, co sprawia, że może mieć od 7 do 10% alkoholu (choć oczywiście trafiają się mocniejsze perełki). Doppelbocki łatwo poznać można po samej nazwie. Wiele z nich bowiem kończy się na "-ator" odnosząc się tym samym do pierwszego w tym stylu piwa - Salvator.
Alexator Doppelbock jest świetnym przedstawicielem tego stylu. Piękna butelka z zapomnianym w Polsce zamknięciem patentowym pięknie strzela przy otwarciu. Etykieta głosi "...echt stark! - ciekaw jestem czy w rzeczy samej będzie na prawdę mocne. Piwo zostało uwarzone w małym browarze Schwanenbrau w Burgebrach, rzut beretem od nieobcego czytelnikom Bambergu.
Po przelaniu do szklaneczki pokazuje się beżowa, drobna piana. Nie utrzymuje się bardzo długo, ale ładnie odkłada na ściankach. Piwo ma kolor ciemnobursztynowy prawie brązowy, jest klarowne, ładnie wysycone - bąbelki żywo unoszą się w trakcie picia.
W zapachu dominują karmel i słód, piwo sprawia wrażenie przypalanego (słód). Ciekawy jest smak - początkowa słodowość i nuty czekoladowe zmieniają się przy końcu w delikatną i gładką gorycz, dzięki czemu to mające aksamitną konsystencję piwo tak długo pozostaje w pamięci kubków smakowych.
Polecam szczególnie osobom nieznającym tego stylu, bo piwo to jest łagodnie wyważone w swej odmienności, a i cena nie powala na kolana.
Długie weekendy to wyjazdy, nawet jeśli nie własne, to różnych osób z najbliższego otoczenia. Osoby te napotykają zwykle mój wzrok błagalny oraz ręce złożone niczym do pacierza, a ciało całe zdaje się mówić: "Przywieź mi proszę piwo stamtąd". W sytuacji gdy mowa ciała niedostatecznie wyraża tę prośbę, robi to za nią paszcza. Tym oto sposobem trafiły do mnie dwa długoweekendowe piwa wprost z Transylwanii.
Rumunia, jak można wyczytać w przeróżnych przewodnikach, zobaczyć w albumach lub po prostu usłyszeć w relacjach osób, które tam bywają, to kraj przepiękny, zarówno jeśli chodzi o krajobrazy, tak gdy mówimy o niesamowicie sympatycznych i otwartych - ponoć szczególnie na Polaków - Rumunach. Krótka degustacja dwóch piw każe mi przypuszczać, że browarnictwo rumuńskie pozostaje daleko w tyle za tymi zaletami.
Piwa powyższe to jedne z najpopularniejszych piw w Rumunii, coś jakby Lech i Żywiec u nas. Skojarzenie o tyle uprawnione, że Browar Miercurea Ciuc należy do Grupy Heineken (jak GŻ), a Browar Ursus do SABMiller (jak KP). Oba piwa nalane do zielonych butelek przywodzą na myśl różne piwa, których nazw już nie wymienię, a które nie smakują mi okrutnie. Liczyłem, że te mile mnie zaskoczą. Niedoczekanie...
Oba piwa należą do stylu określanego jako Pale Lager - Lager, czyli piwo górnej fermentacji, a Pale bo blade, jasne. Sądzę, że oba zadowolą miłośników piwa lubujących się w spożywaniu złocistego trunku w dużych ilościach. Ich prawie przezroczysta (jasnosłomkowy jest przy nich bardzo intensywnym kolorem) barwa, delikatniutkie nachmielenie, bardzo niewielka słodowość i niewyróżniający się zapach byłyby - przy odpowiedniej reklamie i dystrybucji - gwarantem sprzedaży w dużych ilościach. Właściwie idealnie wpisują się w style Pale Lager. Można powiedzieć, że nic im nie brakuje. Dla przeciętnego piwosza w Polsce będzie to znaczyło, że oba piwa będą smakowały praktycznie tak samo jak każde inne jasne piwo, tak popularne w naszym kraju. Bez smaku, bez zapachu, bez koloru.
Największą ciekawostką jest zdecydowanie kapsel z piwa Ciuc, z charakterystycznym dla soków owocowych sposobem otwierania - zawleczką. Niestety bez wesołych sentencji pod spodem.
Kiedy jeszcze zima miała się najlepiej, mróz strzelał za oknem, śnieg skrzypiał pod nogami, a powietrze zamarzało w nosie, dostąpiłem wniebowzięcia i ochoczo tam wstąpiłem, albowiem objawiły mi się piwa wędzone. Miałem niewątpliwą przyjemność zasmakować w trzech specjałach wywodzącego się z Bambergu browaru Heller, którego bardziej znaną wizytówką jest pijalnia Schlekerla. Mające ponadtysiącletnią historię bawarskie miasto może poszczycić się największą ilością browarów w Europie - jest ich tam aż 9! Trzy z nich zajmują się warzeniem piw wędzonych, czyli Rauchbier'ów. Najsłynniejszym z nich jest właśnie Schlenkerla - jeśli kiedyś go odwiedzę, to napiszę coś więcej. Dziś skupię się na piwie.
Czymże jest rauchbier? Czym charakteryzuje się piwo wędzone? Jak smakuje?
Cała tajemnica piw dymnych Schlenkerli kryje się w procesie słodowania piwa. Kiedy słód zostanie namoczony w celu jego kiełkowania, jest on opalany bukowym (lub dębowym) drewnem. Następnie po dodaniu chmielu trafia do warzelni i dojrzewa. Efektem jest piwo wędzone, kojarzące się w zapachu i posmaku z kiełbasą, boczkiem lub serem. Aromat jest bardzo silny, co dodaje piwu niesamowitego charakteru. W tym smaku można się zakochać lub go znienawidzić.
Czyż nie piękne mają etykiety? Po lewej Doppelbock, czyli Koźlak Dubeltowy - mocniejsza i ciemniejsza wersja Koźlaka, tutaj wędzona drewnem dębowym, który czyni smak bardzo silnym. Ja zakochałem się w tym piwie, a ono gracko wskoczyło na podium moich ulubionych piw. Nie zgodzę się, że - cytat - "śmierdzi kiełbasą", piwo to raczej w wysublimowany sposób przenosi do raju miłośników wędzonki. Po prawej piwo marcowe, wędzone na drewnie bukowym - równie intensywne. Oba piwa gwarantują niepowtarzalne doznania smakowe. REWELACJA!
Powyższe piwo to jedyne niedymione piwo z browaru Heller. Jest smacznym, jasnym (niem. helles - jasny) lagerem. Ciekawa goryczka i aromat chmielu wraz z zawartością alkoholu na poziomie 4,3% dają nam bardzo ciekawe piwo, w którym pomimo niezastosowania słodu wędzonego, dym jest wyczuwalny. To przypomina mi sytuację robienia herbaty w termosie, w którym zwykle robię kawę - posmak kawy w czaju jest nieunikniony. Napiszę krótko - ze świecą szukać u nas tak dobrego piwa jasnego, a Helles Schlenkerla Lagerbier jest nomen omen najmniej ciekawym specjałem serwowanym przez bamberski browar.
Czyż nie piękne mają etykiety? Po lewej Doppelbock, czyli Koźlak Dubeltowy - mocniejsza i ciemniejsza wersja Koźlaka, tutaj wędzona drewnem dębowym, który czyni smak bardzo silnym. Ja zakochałem się w tym piwie, a ono gracko wskoczyło na podium moich ulubionych piw. Nie zgodzę się, że - cytat - "śmierdzi kiełbasą", piwo to raczej w wysublimowany sposób przenosi do raju miłośników wędzonki. Po prawej piwo marcowe, wędzone na drewnie bukowym - równie intensywne. Oba piwa gwarantują niepowtarzalne doznania smakowe. REWELACJA!
Powyższe piwo to jedyne niedymione piwo z browaru Heller. Jest smacznym, jasnym (niem. helles - jasny) lagerem. Ciekawa goryczka i aromat chmielu wraz z zawartością alkoholu na poziomie 4,3% dają nam bardzo ciekawe piwo, w którym pomimo niezastosowania słodu wędzonego, dym jest wyczuwalny. To przypomina mi sytuację robienia herbaty w termosie, w którym zwykle robię kawę - posmak kawy w czaju jest nieunikniony. Napiszę krótko - ze świecą szukać u nas tak dobrego piwa jasnego, a Helles Schlenkerla Lagerbier jest nomen omen najmniej ciekawym specjałem serwowanym przez bamberski browar.