Pierwszym odwiedzonym amsterdamskim browarem był Brouwerij de Prael. Zdecydowały względy odległościowe - był najbliżej hostelu. Zlokalizowany jest bardzo blisko głównego dworca kolejowego, w pobliżu Starego Kościoła i nieopodal dzielnicy Czerwonych Latarni. W XIV wieku było tu piwne nabrzeże, dokąd przypływały importowane z Niemiec piwa, a później powstały pierwsze browary. To najbardziej zatłoczona część stolicy Holandii, trzeba przepychać się między turystami, uskakiwać spod pędzących rowerów i długo czaić się na wolne od gawiedzi kadry. De Prael wciśnięty jest w bardzo wąską uliczkę - z perspektywy kanału widać tylko szyld. Szczęśliwie wieczorem świeci on niczym latarnia morska zapraszając strudzonych rejsem marynarzy. Do browaru można też wleźć przez firmowy sklep, który niestety był już nieczynny.
Jako wieloletni pracownik systemu pomocy społecznej, w tym także instytucji reintegracji społeczno-zawodowej, jestem ultrasem Browaru Spółdzielczego. Działa on w Pucku jako spółdzielnia socjalna, czyli instytucja której zadaniem jest wspieranie osób zagrożonych wykluczeniem społecznym. Spółdzielczy konkretnie daje pracę mężczyznom z niepełnosprawnością intelektualną, a praca ta powinna być dostosowana do ich możliwości. Co ciekawe, spółdzielnia socjalna musi cały swój zysk (nadwyżkę bilansową) przeznaczać na cele statutowe - poprawę jakości życia osób tam zatrudnionych poprzez eliminację barier, rehabilitację itd. Tu poczytacie ciut więcej o spółdzielniach socjalnych i ich finansach. Bycie kibicem to nie tylko och i achy, ale też wskazywanie słabszych obszarów. Czy dziś takie będą?
Holenderski Haarlem ma dwa browary, ale tym bardziej znanym jest Jopen. Jest w ogóle jednym z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych rzemieślniczych browarów Kraju Tulipanów. Nie od razu Jopen zbudowano, ale dziś jest jednym z niewielu browarów, który działa w zdesakralizowanym kościele. Zapraszam do świątyni piwa!
Od 20 czerwca 2017 roku Katowice mają kolejny browar. Na reprezentatywnej ulicy Mariackiej - centrum nocnego życia stolicy województwa, rzut beretem od dworca, w nowo otwartym hotelu Best Western powstał Browar Mariacki. Niech Was nie zwiedzie to, że hotel należy do wielkiej sieci, bo sam browar jest rzemieślniczy w każdym calu.
Browar Uiltje był ostatnim, który odwiedziliśmy w czasie naszego weekendowego wypadu do Amsterdamu (i okolic). Zaczynam jednak od niego - bo tak. Browar znajduje się w pobliskim stolicy Holandii Haarlemie. Wyjazdu tam nie trzeba planować, pociągi kursują bardzo często i są stosunkowo tanie - podróż trwa ok. 10-15 min, więc szybko zmieniamy zatłoczony turystami Amsterdam na kameralny Haarlem. Z dworca pod zlokalizowany na przemysłowych obrzeżach miasta browar jedzie jeden autobus, ale niestety nie w weekend, co delikatnie zmodyfikowało nasze plany. Najpierw byliśmy w kościele, o czym niechybnie niedługo będzie na blogu, a później korzystając z usług innego autobusu podjechaliśmy nieco w stronę browaru, bo 40 minutowy spacer nie był szczytem marzeń Gosi.
Musiał minąć ponad rok od otwarcia tego browaru, abym w końcu tam trafił. Biorąc pod uwagę, że to nieodległe Bielsko-Biała, to niespotykane. Delikatnie zniechęcał mnie fakt, że kategorycznie nie da się zwiedzić całego browaru (konkretnie leżakowni) - jak poinformowano mnie via Facebook. Także też wszystkie zimowe plany podjechania tam kończyły się albo stanem odzieży nie wskazującym na wizytę w restauracji (po górach wyglądamy czasem przeokrutnie) albo zbyt dużym zmęczeniem. Motywacja była niewielka. Nagle początkiem lipca obfity deszcz zniechęcił nas do wyjścia z samochodu na Przełęczy Salmopolskiej (szkoda, bo na docelowym Skrzyczem odbywał się mini festiwal piwa) i coś trzeba było zrobić z czasem, i wykorzystać to, że przejechaliśmy sto kilometrów. Dzielna piwna drużyna nie kazała sobie powtarzać dwa razy i ruszyliśmy do Browaru Wirtuozeria, który szczęśliwie jest czynny od rana.
Jeszcze zanim pokażę Wam, jak bawiłem się w Amsterdamie i Haarlemie, dokonam szybkiego przeglądu Sówek, które zagnieździły się w mojej skrzynce na piwo jakiś czas temu. Piwa z browaru Uiltje przyjechały do kraju wraz z ekipą browaru na Silesia Beer Fest III. Trochę poleżały w domu, nieco gniazdowały na karcie pamięci, aby dziś w pełni rozwinąć skrzydła.
Z uwagi na to, że słabe piwa są dla słabych zdecydowałem się, że spróbuję imperialnego black lagera, imperialne IPA, ryżowe imperialne IPA oraz imperialnego stouta. Prawdziwie imperialne zapędy mają te Sówki. Bo Uiltje po naszymu to właśnie Sówka.
Tydzień na Teneryfie to mało. Mówię to z perspektywy osoby, dla której przebywanie na plaży nie jest najbardziej fascynującą aktywnością, nawet gdy większość kobiet przebywa tam topless. Dopóki nie zobaczyłem pierwszych zdjęć z kanaryjskiej wyspy, kojarzyła mi się właśnie z plażami, masą turystów i czymś kompletnie nieciekawym. Punktem zwrotnym był moment, gdy ujrzałem górujący nad Teneryfą wulkan. Kilka przeczytanych tekstów przekonało mnie, że Teneryfa będzie szczególnie fascynująca dla osoby preferującej łażenie po górach. Zapraszam na jedną z wysp określanych mianem "wyspy wiecznej wiosny".
Tydzień na Teneryfie to czas wypełniony krajobrazami zmieniającymi się jak w kalejdoskopie. Pierwsze dni to w ogóle uderzenie obuchem w twarz, na które nie jest w stanie do końca przygotować przewertowany przewodnik po wyspie. Naczytałem się o tym, że wyspa ma dwie twarze - upalną południową i znacznie wilgotniejszą północną. To tylko słowa. Dopiero gdy stanie się na wulkanie, lub próbuje dojechać z Santiago del Teide do nabrzeżnego Garachico, doświadcza się tego na własnej skórze, nawet dosłownie. W oka mgnieniu klimat zmienia się z suchego, gorącego, wymagającego włączonej klimatyzacji, na mokry, deszczowy i wilgotny.
Kiedy po południowej stronie wyspy opalaliśmy się na upalnej, wulkanicznej plaży, na północy trzeba było włożyć sweterek, bo temperatura była znacząco niższa, a jeszcze coś siąpiło. Najlepiej widać to na grani wulkanu, który jest sprawcą tego zamieszania. To właśnie wznoszący się na wysokość 3718 m.n.p.m. Pico del Teide zatrzymuje chłodniejsze powietrze napływające znad Atlantyku, dzięki czemu południowa część wyspy pozostaje w strefie wpływów ciepłego powietrza znad Sahary. Otóż 99,9% chmur zatrzymuje się właśnie na potężnym masywie Teide i otaczającej go kaldery. Na północy są, na południu ich nie ma. Czasem kumulują się wokół szczytu. To trzeba zobaczyć.
Warunki klimatyczne na wyspie warunkują to, jak ona wygląda. Południe jest surowe, skaliste i kamieniste. Podłoże mieni się wszelkimi odcieniami brązu, a roślinność jest szczątkowa. Wydaje się, że jakikolwiek spacer wymagałby czekana. Północ zielona, rozbuchana, porośnięta i zarośnięta. Wydaje się, że jakikolwiek spacer wymagałby maczety.
Najwyższy szczyt na atlantyckiej wyspie, najwyższa góra Hiszpanii, Piekielna Góra - jak nazywali go zamieszkujący niegdyś wyspę Guanczowie - w której mieszkał demon Guayota, był punktem obowiązkowym naszego wyjazdu. Do parku narodowego, złożonego z całej kaldery o średnicy do 15 kilometrów, dojechaliśmy - jak wszędzie - naszą Toyotą Yaris. A pod szczyt dostaliśmy się za pomocą jednego z dwóch kursujących co ok. 10 minut wagoników kolejki linowej. Z dzieckiem nie mogliśmy się nastawiać na kilkugodzinny marsz z przewyższeniem ok. 1700 metrów, ani na zdobywanie samego szczytu, na które trzeba mieć pozwolenie władz parku (generalnie problemem w jego zdobyciu jest tylko czas - rezerwować trzeba wcześnie). Bilet kupiliśmy bez problemu przez internet - strona ma nawet profesjonalną polską wersję.
Na szczęście cała zabawa nie kończy się na wjechaniu na górną stację, a ruszyć można spokojnie w lewo lub prawo do punktów widokowych, z których prowadzą szlaki w dół. Bardzo niewiele osób decyduje się na to, więc początkowy tłok jest szybko wynagradzany. Jeśli wcześniej jeszcze nie poczuliśmy się jak na planie Interstellar lub Marsjanina, to na 3500 metrów ma się wrażenie bycia na innej planecie. Wulkaniczne skały są niesamowite, lekkie i ostre, a w dotyku przypoinają welur. Powietrza też jest jakby mniej, na co organizm szybko reaguje lekką zadyszką. Widoki są dosłownie fantastyczne! Przy okazji - to jest czynny wulkan, ostatnia erupcja miała miejsce w 1909 roku.
Masyw Teide to nie jedyne góry na Teneryfie - odwiedziliśmy jeszcze znajdujące się na samiutkiej północy góry Anaga i góry Teno leżące na zachodzie, blisko miejsca naszego zakwaterowania. Góry Anaga to zupełnie inna bajka niż nagie i skaliste Teide. Anaga jest porośnięta gęstym lasem, miejscami wawrzynowym. Najwyższy szczyt niewiele przekracza 1000 m.n.p.m, ale bujna roślinność i strome dolinki wynagradzają to swoim pięknem.
Jeśli wąwozy gór Anaga były strome i głębokie, to przepaście w górach Teno to prawdziwe wrota piekieł. Dla mnie kluczowym miejscem była Masca. To malutka wioska położona, a właściwie zawieszona na skałach. Domy powciskane są we wszelkie możliwe w miarę płaskie miejsca, górują nad mrocznymi przepaściami i zadziwiają niedostępnością. Do Maski można dojechać bardzo wąską i bardzo (nawet użycie przedrostka mega, nie odda tego, jak pokręcona jest) krętą drogą, oddzieloną od przepaści - jak wszystkie drogi na Teneryfie - kamiennymi barierkami. Wypita w Masce kawa z widokiem na góry, ocean i przepaście była jedną z najsmaczniejszych na całej wyspie, a wiemy wszak, że okoliczności ze smakiem łączą się w stopniu znacznym.
Drogi to kolejna rzecz, która będzie mi się kojarzyła z Teneryfą. Praktycznie cała wyspa jest już otoczona autostradą, która pozwala w ekspresowym tempie dostać się na jej drugą stronę. Drogi ogólnie są bardzo dobre i jeździ się nimi rewelacyjnie. Niemniej jednak w większości są mega kręte, a te w górach dodatkowo bardzo wąskie. Przejazd przez wspomnianą Maskę to prawdziwa szkoła życia za kółkiem. Nie dość, że dwóm samochodom ciężko jest się minąć (dlatego co kilkaset metrów są przygotowane mijanki), to jeszcze co jakiś czas przejeżdża tamtędy autobus. Należy zachować czujność i być skoncentrowanym. Na szczęście kierowcy (nawet turyści) charakteryzują się dużą kulturą jazdy i empatią. Od czasu do czasu zdarzyło nam się podjechać pod tak stromą górę, że miałem wrażenie, że samochód bliski jest oderwania się od asfaltu i runięcia w przepaść. Dobrze że Yariska jest tak zwinnym i sprytnym samochodem.
Mieszkaliśmy w najtańszej opcji (wincyj hajsu na piwo!) - miejscu, które najlepiej określić mianem urocze pueblo. Kwadratowe murowane domki pomalowane na biało, na których dniem i nocą wygrzewały się jaszczurki. Całość pośrodku plantacji bananów, z widokiem na ocean. Nie mieliśmy czasu skorzystać ani z kolacji, ani z basenu - ciągle w drodze. W ogóle architektura Teneryfy jest bardzo charakterystyczna. Określana jest jako kanaryjska i przez setki lat czerpała z wzorców andaluzyjskich i portugalskich. Domy w miasteczkach mają proste fasady, pozbawione finezyjnych ozdób. Wyjątkiem są charakterystyczne drewniane balkony, które zaskakują swoją fantazyjnością. Większość budynków wyposażona jest także w drewniane, pomalowane na kolory wszelakie, okiennice. Miasta jak La Orotava, była stolica - San Cristobal de la Laguna, Garachico, Puerto de Santiago, Arona, Santiago del Teide czy nawet malutkie San Andres z najładniejszą plażą, na jakiej byliśmy, odzwyczaiły mnie od kontynentalnej architektury Europy. Miejscami wyglądają jak przygotowane na pierwszy klaps plany zdjęciowe kolejnych części Piratów z Karaibów. Pięknych zabytków na Teneryfie jest cała masa i nie będę tu o nich pisał.
Oczywiście są też miejsca typowo turystyczne, zabudowane hotelami, resortami, parkingami, centrami handlowymi i osiedlami mieszkalnymi. Byliśmy w takim miejscu tylko raz i ogólne wrażenie było średnie. To jednak z Costa Adeje popłynęliśmy katamaranem w rejs, w czasie którego pokazali nam stada delfinów i wielorybów. Tam też obejrzeliśmy El Clasico kibicując Realowi. Generalnie jednak - poza nielicznymi wyjątkami - nie było nas tam, gdzie wypoczywa większość ludzi, czyli na plażach południa. Nic wam o nich nie napiszę, ale też nie muszę - wszędzie wyglądają tak samo.
Prawie wszędzie. Bardzo chcieliśmy zobaczyć i poczuć pod stopami czarny, wulkaniczny piasek. To diabelstwo w umiarkowanym słońcu Tereryfy nagrzewa się tak cholernie, że kilka razy zdarzyło mi się z przekleństwami uciekać na kocyk po sandały. Nie spodobała mi się jednak czarna plaża. Wolę klasyczną z piaskiem. Na takiej też byliśmy. Playa de las Teresitas w San Andres ma na ten przykład całą masę piasku przywiezionego z Sahary. Tam też mogłem spełnić swój mokry sen o pływaniu w oceanie przy plaży u stóp gór. To miejsce jest nadzwyczaj piękne. Warto podjechać do położonego powyżej punktu widokowego, aby rozkoszować się wspaniałą panoramą, której Playa jest ważnym elementem.
Na Teneryfie działa sześć browarów, ja byłem tylko w jednym z nich. Jest to jednak jedyny, który prowadzi wyszynk i sprzedaż na miejscu. Udało mi się jednak spróbować piw z pięciu. Trzy z nich to duże browary, które warzą głównie eurolagery. Jeśli idzie o takie piwa, to wybieram radlera, który w takich warunkach klimatycznych jest idealny. Zwycięzcą okazał się dla mnie Argus Shandy, którego kupić można wiadomo gdzie, a który to jest warzony akurat w Valencii. Generalnie jednak lepiej napić się wina, niż truć byle czym. Wracamy na Teneryfę. Browar Anaga warzy dwa piwa i to właśnie piwo Reina pokazało mi, że czasem nie jest ważny smak, a okoliczności spożycia.
W czasie rejsu łodzią nawet taki sikacz zdaje się być ambrozją. Nie oszukujmy się jednak, Reina Premium to nijakie słodowe piwo z delikatnie zaznaczoną goryczką. Orzeźwia i chłodzi, podobnie jak woda i soki. Jeśli chodzi o piwo, to można spokojnie przejść obok. 3/10.
Największym browarem na Teneryfie jest Compañia Cervecera de Canarias, który warzy popularną Doradę. Czerwone piwo w wersji Pilsen jest praktycznie niepijalnym i stęchłym ohydztwem. Ostrzegam. Mocne 1/10. Browar poza linią Dorada ma jeszcze markę Tropical. Jako że byłem na Teneryfie kierowcą, to nie miałem wystarczająco czasu, by testować te siki i dobrze. Jest jeszcze na wyspie browar Comercial Jesuman, którzy warzy dwa piwa, w tym jedno bez alkoholu, ale nie rzuciły mi się nigdzie w oczy. Ufff. No to komercyjne szity mamy za sobą.
Na Teneryfie znajduje się jeden brewpub i tam oczywiście zajechaliśmy. Choć za pierwszym razem był zamknięty, o czym dowiedziałem się dopiero na miejscu - bo kto by wymyślił, że akurat w środę będzie nieczynne? Brewpub Tacoa powstał w już 2001 roku miejscowości El Sauzal, tuż przy ekspresówce okalającej wyspę.
Jak widzicie od frontu nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia, które dodatkowo jest psute przez parkujące auta. Niemniej jednak parkujące w każdym możliwym miejscu samochody to na Teneryfie normalka, trzeba się przyzwyczaić do ulicznej ciasnoty.
Tacoa zajmuje sporą część parteru tego budynku. To właściwie jedno wielkie pomieszczenie, które podzielone zostało przepierzeniami. Na wprost od wejścia wita nas bar, tablica z piwami na kranach i cała masa butelek. Zaraz po lewej stronie znajduje się mini sklepik, a za nim w głębi część warzelna. Miedziane kadzie zostały zaizolowane i obudowane. W zamkniętym, chłodzonym pokoju, za szybą znajdują się tanki.
Wnętrze urządzone jest nowocześnie, na sposób hipsterski. Trochę przypomina krakowski Tap House, a trochę jakąś bezglutenową burgerownię. Ogólnie wygląda świetnie. Z każdej strony atakuje nas hasło 0% bullshit, 100% craft beer i od razu ma się ochotę to sprawdzić. Gdyby dzień był cieplejszy, to pewnie siedzielibyśmy na zewnątrz. Z wielkiego, zazielenionego tarasu rozciąga się widok na nieodległe nabrzeże i ocean. Bosko.
Barman jest przesympatyczny, jednak po angielsku nie potrafił nawet słowa powiedzieć. Po polsku zresztą też nie, a ja po hiszpańsku. Po raz kolejny przekonałem się, że nie trzeba znać języków, aby się dogadać. Za sukces uznaję to, że wytłumaczyłem mu, że chcę po jednej butelce każdego piwa, a na miejscu wypiję to, którego w butelce nie ma. Możliwe, że gdyby nie wsparcie lokalsów, to zajęłoby to trzy razy dłużej. Ważne, że sam od siebie przyniósł młodej loda, gdy okazało się, że zamrażarka, przy której stała smutno, zawiera tylko chłodzące się szkło. Wypite na miejscu piwo Cobre to niezbyt udana interpretacja amber lagera. Słodowa, trawiasta i mało smaczna. 3/10. Oczywiście i tak byłem optymistą, po kilku dniach na bezkrafciu.
Bardzo fajne okazało się IPA, niezbyt goryczkowe (jak na IPA), ale bardzo rześkie i owocowe. 6/10. Podobnie Porter, który był miłą odmianą od jasnych piw. 6/10. Czekoladowy i orzechowy. Surf Beer (3/10) i Golden Ale (2/10) nie wzbudziły u mnie zachwytu. Oba żadne.
Bock okazał się bardzo stylowy i całkiem smaczny. 6/10. Tijanaste zbyt zamulające i ziołowe. Najfajniejsza okazała się APA. Lekka, świeża, owocowa. Idealna na klimaty. 7/10. Generalnie miejscówka fajna i osobom stęsknionym za piwem powinna przypaść do gustu. Nie oczekujmy tam jednak piw rewelacyjnych.
Trudno na Teneryfie o dobre piwo. Najlepszy sklep, jaki znalazłem, to było właściwie "schronisko" w miejscu łączącym szlaki, przy całkiem popularnym punkcie widokowym w górach Anaga. Odkryłem tam cały koszyk piw kraftowych z Teneryfy i Gran Canarii. Żyła złota. Oczywiście zostawiłem tam niewielki majątek biorąc po jednej sztuce każdego piwa. A poszliśmy tam tylko dlatego, że mi się strasznie chciało kawy. Oczywiście znajdziesz sklepy z większą liczbą piw, ale się najeździsz, a chyba nie po to jedziesz na Teneryfę na wakacje? Ja nie. Po kolei.
W La Lagunie znajduje się browar rzemieślniczy Cerveza Chutney, którego dwa piwa dopadłem. Jedno to APA, a drugie to brown ale. Po kolorze jednak nie zgadniecie.
Po lewej stronie Willie Sutton czyli american pale ale. Pachnie delikatnie grejpfrutem, jest rześki, a w posmaku pozostawia ziemiste odczucie goryczki. Niezły i wciąż znacznie lepszy niż większość piw. 6/10. Po prawej Ronnie Biggs czyli (niezbyt) brown ale. Pomimo braków w pigmencie pachnie karmelem i skórką chlebową. Słodowy charakter zwieńczony jest pasującą tu ziemistą goryczą. Fajne. 6,5/10.
Z browaru Cerveza Tierra De Perros z La Zamory znalazłem dwa piwa. Oba były zdecydowanie najsmaczniejszymi piwami z Teneryfy, jakie piłem w ciągu całego tygodnia.
Na plaży de las Teresitas wypiłem Tizziri. Duża butelka rulez! Ah! W takim miejscu pije się świetnie, szczególnie dobre piwo. To mocne (wreszcie!), siedmioprocentowe amber ale. Bardzo fajne owocowe nuty kojarzące się z mango, nuta słodkich cukierków i przyjemna pełnia. Dodatkowo jest rześkie i szybko znika. 7,5/10. W domu machnąłem Summer Ale, które okazał się leciutkie, nieco wodniste, ale za to przyjemnie goryczkowe i delikatnie owocowe. 6,5/10. Gdybym był dłużej, to bez żenady bym je powtarzał.
Piwa z nieodległej Gran Canarii zrobiły na mnie bardzo fajne wrażenie. Jaira T-IPA i Jaira Kaffir eksplorują temat piw z dodatkami. T-IPA zawiera dodatek w postaci czerwonej opuncji a Kaffir oczywiście liści kafiru. Oba są bardzo smaczne i mega aromatyczne. Aż pożałowałem, że nasi kraftowcy tak szybko porzucili dodawanie kafiru do piwa. Oba 7/10.
Przygotowanie tego wpisu było dla mnie wielką frajdą. Fajnie jest wracać pamięcią do ostatnich dni kwietnia, gdy w Polsce zima atakowała po raz kolejny, a Teneryfa rozkwitała wieczną wiosną. Wyspę polecam każdemu, bo każdy znajdzie tam coś dla siebie. Fanom piwa polecam zapoznać się z wpisami kolegów Kuby i Marcina na temat Teneryfy. Przewodnik Kuby to prawdziwa baza informacji i ciekawych spostrzeżeń:
A Marcin jak zwykle spenetrował browary, o których niektórzy nawet nie wiedzą:
Jeśli wąwozy gór Anaga były strome i głębokie, to przepaście w górach Teno to prawdziwe wrota piekieł. Dla mnie kluczowym miejscem była Masca. To malutka wioska położona, a właściwie zawieszona na skałach. Domy powciskane są we wszelkie możliwe w miarę płaskie miejsca, górują nad mrocznymi przepaściami i zadziwiają niedostępnością. Do Maski można dojechać bardzo wąską i bardzo (nawet użycie przedrostka mega, nie odda tego, jak pokręcona jest) krętą drogą, oddzieloną od przepaści - jak wszystkie drogi na Teneryfie - kamiennymi barierkami. Wypita w Masce kawa z widokiem na góry, ocean i przepaście była jedną z najsmaczniejszych na całej wyspie, a wiemy wszak, że okoliczności ze smakiem łączą się w stopniu znacznym.
Drogi to kolejna rzecz, która będzie mi się kojarzyła z Teneryfą. Praktycznie cała wyspa jest już otoczona autostradą, która pozwala w ekspresowym tempie dostać się na jej drugą stronę. Drogi ogólnie są bardzo dobre i jeździ się nimi rewelacyjnie. Niemniej jednak w większości są mega kręte, a te w górach dodatkowo bardzo wąskie. Przejazd przez wspomnianą Maskę to prawdziwa szkoła życia za kółkiem. Nie dość, że dwóm samochodom ciężko jest się minąć (dlatego co kilkaset metrów są przygotowane mijanki), to jeszcze co jakiś czas przejeżdża tamtędy autobus. Należy zachować czujność i być skoncentrowanym. Na szczęście kierowcy (nawet turyści) charakteryzują się dużą kulturą jazdy i empatią. Od czasu do czasu zdarzyło nam się podjechać pod tak stromą górę, że miałem wrażenie, że samochód bliski jest oderwania się od asfaltu i runięcia w przepaść. Dobrze że Yariska jest tak zwinnym i sprytnym samochodem.
Mieszkaliśmy w najtańszej opcji (wincyj hajsu na piwo!) - miejscu, które najlepiej określić mianem urocze pueblo. Kwadratowe murowane domki pomalowane na biało, na których dniem i nocą wygrzewały się jaszczurki. Całość pośrodku plantacji bananów, z widokiem na ocean. Nie mieliśmy czasu skorzystać ani z kolacji, ani z basenu - ciągle w drodze. W ogóle architektura Teneryfy jest bardzo charakterystyczna. Określana jest jako kanaryjska i przez setki lat czerpała z wzorców andaluzyjskich i portugalskich. Domy w miasteczkach mają proste fasady, pozbawione finezyjnych ozdób. Wyjątkiem są charakterystyczne drewniane balkony, które zaskakują swoją fantazyjnością. Większość budynków wyposażona jest także w drewniane, pomalowane na kolory wszelakie, okiennice. Miasta jak La Orotava, była stolica - San Cristobal de la Laguna, Garachico, Puerto de Santiago, Arona, Santiago del Teide czy nawet malutkie San Andres z najładniejszą plażą, na jakiej byliśmy, odzwyczaiły mnie od kontynentalnej architektury Europy. Miejscami wyglądają jak przygotowane na pierwszy klaps plany zdjęciowe kolejnych części Piratów z Karaibów. Pięknych zabytków na Teneryfie jest cała masa i nie będę tu o nich pisał.
Oczywiście są też miejsca typowo turystyczne, zabudowane hotelami, resortami, parkingami, centrami handlowymi i osiedlami mieszkalnymi. Byliśmy w takim miejscu tylko raz i ogólne wrażenie było średnie. To jednak z Costa Adeje popłynęliśmy katamaranem w rejs, w czasie którego pokazali nam stada delfinów i wielorybów. Tam też obejrzeliśmy El Clasico kibicując Realowi. Generalnie jednak - poza nielicznymi wyjątkami - nie było nas tam, gdzie wypoczywa większość ludzi, czyli na plażach południa. Nic wam o nich nie napiszę, ale też nie muszę - wszędzie wyglądają tak samo.
Prawie wszędzie. Bardzo chcieliśmy zobaczyć i poczuć pod stopami czarny, wulkaniczny piasek. To diabelstwo w umiarkowanym słońcu Tereryfy nagrzewa się tak cholernie, że kilka razy zdarzyło mi się z przekleństwami uciekać na kocyk po sandały. Nie spodobała mi się jednak czarna plaża. Wolę klasyczną z piaskiem. Na takiej też byliśmy. Playa de las Teresitas w San Andres ma na ten przykład całą masę piasku przywiezionego z Sahary. Tam też mogłem spełnić swój mokry sen o pływaniu w oceanie przy plaży u stóp gór. To miejsce jest nadzwyczaj piękne. Warto podjechać do położonego powyżej punktu widokowego, aby rozkoszować się wspaniałą panoramą, której Playa jest ważnym elementem.
Na Teneryfie działa sześć browarów, ja byłem tylko w jednym z nich. Jest to jednak jedyny, który prowadzi wyszynk i sprzedaż na miejscu. Udało mi się jednak spróbować piw z pięciu. Trzy z nich to duże browary, które warzą głównie eurolagery. Jeśli idzie o takie piwa, to wybieram radlera, który w takich warunkach klimatycznych jest idealny. Zwycięzcą okazał się dla mnie Argus Shandy, którego kupić można wiadomo gdzie, a który to jest warzony akurat w Valencii. Generalnie jednak lepiej napić się wina, niż truć byle czym. Wracamy na Teneryfę. Browar Anaga warzy dwa piwa i to właśnie piwo Reina pokazało mi, że czasem nie jest ważny smak, a okoliczności spożycia.
W czasie rejsu łodzią nawet taki sikacz zdaje się być ambrozją. Nie oszukujmy się jednak, Reina Premium to nijakie słodowe piwo z delikatnie zaznaczoną goryczką. Orzeźwia i chłodzi, podobnie jak woda i soki. Jeśli chodzi o piwo, to można spokojnie przejść obok. 3/10.
Największym browarem na Teneryfie jest Compañia Cervecera de Canarias, który warzy popularną Doradę. Czerwone piwo w wersji Pilsen jest praktycznie niepijalnym i stęchłym ohydztwem. Ostrzegam. Mocne 1/10. Browar poza linią Dorada ma jeszcze markę Tropical. Jako że byłem na Teneryfie kierowcą, to nie miałem wystarczająco czasu, by testować te siki i dobrze. Jest jeszcze na wyspie browar Comercial Jesuman, którzy warzy dwa piwa, w tym jedno bez alkoholu, ale nie rzuciły mi się nigdzie w oczy. Ufff. No to komercyjne szity mamy za sobą.
Na Teneryfie znajduje się jeden brewpub i tam oczywiście zajechaliśmy. Choć za pierwszym razem był zamknięty, o czym dowiedziałem się dopiero na miejscu - bo kto by wymyślił, że akurat w środę będzie nieczynne? Brewpub Tacoa powstał w już 2001 roku miejscowości El Sauzal, tuż przy ekspresówce okalającej wyspę.
Jak widzicie od frontu nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia, które dodatkowo jest psute przez parkujące auta. Niemniej jednak parkujące w każdym możliwym miejscu samochody to na Teneryfie normalka, trzeba się przyzwyczaić do ulicznej ciasnoty.
Tacoa zajmuje sporą część parteru tego budynku. To właściwie jedno wielkie pomieszczenie, które podzielone zostało przepierzeniami. Na wprost od wejścia wita nas bar, tablica z piwami na kranach i cała masa butelek. Zaraz po lewej stronie znajduje się mini sklepik, a za nim w głębi część warzelna. Miedziane kadzie zostały zaizolowane i obudowane. W zamkniętym, chłodzonym pokoju, za szybą znajdują się tanki.
Wnętrze urządzone jest nowocześnie, na sposób hipsterski. Trochę przypomina krakowski Tap House, a trochę jakąś bezglutenową burgerownię. Ogólnie wygląda świetnie. Z każdej strony atakuje nas hasło 0% bullshit, 100% craft beer i od razu ma się ochotę to sprawdzić. Gdyby dzień był cieplejszy, to pewnie siedzielibyśmy na zewnątrz. Z wielkiego, zazielenionego tarasu rozciąga się widok na nieodległe nabrzeże i ocean. Bosko.
Barman jest przesympatyczny, jednak po angielsku nie potrafił nawet słowa powiedzieć. Po polsku zresztą też nie, a ja po hiszpańsku. Po raz kolejny przekonałem się, że nie trzeba znać języków, aby się dogadać. Za sukces uznaję to, że wytłumaczyłem mu, że chcę po jednej butelce każdego piwa, a na miejscu wypiję to, którego w butelce nie ma. Możliwe, że gdyby nie wsparcie lokalsów, to zajęłoby to trzy razy dłużej. Ważne, że sam od siebie przyniósł młodej loda, gdy okazało się, że zamrażarka, przy której stała smutno, zawiera tylko chłodzące się szkło. Wypite na miejscu piwo Cobre to niezbyt udana interpretacja amber lagera. Słodowa, trawiasta i mało smaczna. 3/10. Oczywiście i tak byłem optymistą, po kilku dniach na bezkrafciu.
Bardzo fajne okazało się IPA, niezbyt goryczkowe (jak na IPA), ale bardzo rześkie i owocowe. 6/10. Podobnie Porter, który był miłą odmianą od jasnych piw. 6/10. Czekoladowy i orzechowy. Surf Beer (3/10) i Golden Ale (2/10) nie wzbudziły u mnie zachwytu. Oba żadne.
Bock okazał się bardzo stylowy i całkiem smaczny. 6/10. Tijanaste zbyt zamulające i ziołowe. Najfajniejsza okazała się APA. Lekka, świeża, owocowa. Idealna na klimaty. 7/10. Generalnie miejscówka fajna i osobom stęsknionym za piwem powinna przypaść do gustu. Nie oczekujmy tam jednak piw rewelacyjnych.
Trudno na Teneryfie o dobre piwo. Najlepszy sklep, jaki znalazłem, to było właściwie "schronisko" w miejscu łączącym szlaki, przy całkiem popularnym punkcie widokowym w górach Anaga. Odkryłem tam cały koszyk piw kraftowych z Teneryfy i Gran Canarii. Żyła złota. Oczywiście zostawiłem tam niewielki majątek biorąc po jednej sztuce każdego piwa. A poszliśmy tam tylko dlatego, że mi się strasznie chciało kawy. Oczywiście znajdziesz sklepy z większą liczbą piw, ale się najeździsz, a chyba nie po to jedziesz na Teneryfę na wakacje? Ja nie. Po kolei.
W La Lagunie znajduje się browar rzemieślniczy Cerveza Chutney, którego dwa piwa dopadłem. Jedno to APA, a drugie to brown ale. Po kolorze jednak nie zgadniecie.
Po lewej stronie Willie Sutton czyli american pale ale. Pachnie delikatnie grejpfrutem, jest rześki, a w posmaku pozostawia ziemiste odczucie goryczki. Niezły i wciąż znacznie lepszy niż większość piw. 6/10. Po prawej Ronnie Biggs czyli (niezbyt) brown ale. Pomimo braków w pigmencie pachnie karmelem i skórką chlebową. Słodowy charakter zwieńczony jest pasującą tu ziemistą goryczą. Fajne. 6,5/10.
Z browaru Cerveza Tierra De Perros z La Zamory znalazłem dwa piwa. Oba były zdecydowanie najsmaczniejszymi piwami z Teneryfy, jakie piłem w ciągu całego tygodnia.
Na plaży de las Teresitas wypiłem Tizziri. Duża butelka rulez! Ah! W takim miejscu pije się świetnie, szczególnie dobre piwo. To mocne (wreszcie!), siedmioprocentowe amber ale. Bardzo fajne owocowe nuty kojarzące się z mango, nuta słodkich cukierków i przyjemna pełnia. Dodatkowo jest rześkie i szybko znika. 7,5/10. W domu machnąłem Summer Ale, które okazał się leciutkie, nieco wodniste, ale za to przyjemnie goryczkowe i delikatnie owocowe. 6,5/10. Gdybym był dłużej, to bez żenady bym je powtarzał.
Piwa z nieodległej Gran Canarii zrobiły na mnie bardzo fajne wrażenie. Jaira T-IPA i Jaira Kaffir eksplorują temat piw z dodatkami. T-IPA zawiera dodatek w postaci czerwonej opuncji a Kaffir oczywiście liści kafiru. Oba są bardzo smaczne i mega aromatyczne. Aż pożałowałem, że nasi kraftowcy tak szybko porzucili dodawanie kafiru do piwa. Oba 7/10.
Przygotowanie tego wpisu było dla mnie wielką frajdą. Fajnie jest wracać pamięcią do ostatnich dni kwietnia, gdy w Polsce zima atakowała po raz kolejny, a Teneryfa rozkwitała wieczną wiosną. Wyspę polecam każdemu, bo każdy znajdzie tam coś dla siebie. Fanom piwa polecam zapoznać się z wpisami kolegów Kuby i Marcina na temat Teneryfy. Przewodnik Kuby to prawdziwa baza informacji i ciekawych spostrzeżeń:
A Marcin jak zwykle spenetrował browary, o których niektórzy nawet nie wiedzą:
Cerveza Tierra De Perros z La Zamory
Przygotowanie tego wpisu zajęło mi w cholerę czasu. Będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie choć lajka.
Dziś nie będzie o piwie. Dziś o jedzeniu. Tej konkretnej szamy nie byłoby jednak, gdyby nie wizyta w holenderskim browarze Uiltje. Browar powstał w nieodległym Amsterdamowi Haarlemie w 2012 roku, a po tym, jak zaprezentował się na ostatnim Silesia Beer Fest, musieliśmy go odwiedzić. Na relację z browaru przyjdzie czas wkrótce, a tymczasem chciałem opowiedzieć Wam o pizzy, którą tam jadłem, a później odtworzyłem ją w domu. Nazywa się Defibrylator i jest przepyszna...
To Defibrylator w browarze |
Za nami druga edycja organizowanego przez Jarmarki Śląskie Śląskiego Festiwalu Piwa, który wyjątkowo był także Festiwalem Deszczu, Gradu i Wichury. Imprezy plenerowe, uzależnione w dużym stopniu od pogody, obarczone są ryzykiem niepowodzenia. Można by pomyśleć, że ludzie niechętnie będą brać udział w imprezie, gdy może ich zlać sączące się z nieba mokre zło. Trzeci dzień festiwalu pokazał, że niekoniecznie musi być to tak duży problem. Kilkukrotnie przeganiana ulewą i wichurą tłuszcza, tyle samo razy wracała do radosnej konsumpcji, w międzyczasie racząc się dobrym piwem skryta pod okolicznymi dachami*. Oczywiście gdyby co dziesięć minut nie wychodziło palące słońce, to pewnie większość ludzi zmyła by się do domu, ale ich determinacja została też wsparta od strony organizacyjnej. O tym i o innych zaletach ŚFPII dalej...