Poniedziałek, 9 czerwca. Od 6 rano nie da się spać, żar leje się z
nieba. To świetnie, bo poranna kawa z widokiem na Sudety nastraja bardzo
pozytywnie. Część ekipy zmęczona wczorajszymi górami potrzebuje
odpoczynku, więc pada hasło: „na Śnieżkę idziemy jutro”. Szybko
wymyśliłem, aby poświęcić ten dzień na wizytę w niedalekim Harrachovie.
Można będzie zobaczyć skocznię, odwiedzić browar restauracyjny i
wypełnić lodówkę tanim, czeskim piwem. Jeśli sądzicie, że pojawiła się
choćby jedna wątpliwość, to źle sądzicie. Kogut nie zdążył zapiać trzy
razy (de facto w ogóle nie piał), a wiatr już chłodził mój zimny łokieć w
drodze na zachód Europy.
Trochę czasu zajęło mi ogarnięcie się po tamtym łikendzie, z którego najtrudniejszy był jak zwykle finał Ligi Mistrzów. Od wielu lat świętuję go wspólnie ze Słoniem, bo to też okres jego urodzin. Zwykle kończy się to wypiciem masy dobrego piwa i kacem-gigantem rano. Potem totalny nawał pracy i tak oto dopiero po tygodniu mogę spokojnie podsumować mój jednodniowy pobyt w Kra... mmm... Zabierzowie. Skupię się przy tym głównie na piwie, a o okolicznościach spożywania jeno wspomnę.