Przedświąteczna wizyta
w zlokalizowanym na Masarykowych Sadach w Czeskim Cieszynie
Sachsenbergu była nieunikniona. A to dlatego, że już od pierwszej
wizyty w lipcu 2011 bardzo polubiłem to miejsce i sprzedawane tam
własne piwo. Saska Kupa to niezwykle ładne i sielankowe miejsce, po
- jakby nie patrzeć - mniej malowniczej części Olzy. Cudnie jest
tam latem posiedzieć przed lokalem, bo kamienica rzuca przyjemny
cień chroniąc przed palącym słońcem. Pysznie jest posiedzieć
wewnątrz, bo panuje tam po prostu przemiła atmosfera – zimą
potęgowana przez gorący piecyk. A wybór piwnych smaków powala.
Z wakacyjnych wojaży znajoma Aga przywiozła mi bułgarskie piwo Kamenitza. Zawsze cieszy mnie możliwość poznania czegoś nowego, bo Bułgaria jest jednym z tych miejsc, do których kompletnie nic mnie nie ciągnie. A tu ładnie zapakowane piwo, tłoczona butelka, miła, choć niczym się nie wyróżniającym (poza pismem orków) etykieta i kapsel z zawleczką (tzw. oszczędzacz zębów).
Okazuje się, że Kamenitza to flagowy produkt browaru o tej samej nazwie, który został założony właśnie na wzgórzu Kamenitza w miejscowości Plovdiv (po Polsku to Płowdiw)w 1881 roku przez trzech Szwajcarów. Obecnie browar jest we władaniu belgijskiego koncernu i piwo to jest zdecydowanie bardziej koncernowe niż belgijskie...
Zawleczka zerwana, odliczyłem do trzech... i leję.
Najpierw ukazał mi się kolor w rodzaju Zimnego Lecha, który został jeszcze dla efektu wymieszany z butelką Ustronianki. Zapachu brak, mimo że mój węch został wyostrzony przez siarczysty mróz późnego wieczoru. O smaku chciałbym zapomnieć, gdyby było o czym. Niczym pity tydzień temu w Szczyrku lany Harnaś. Ciekawość - jak się okazało wtedy - to pierwszy stopień do piekła.
Może gdybym był kiedyś w Bułgarii, może gdybym wylegiwał się na plaży, może gdyby nie było nic innego, to napił bym się Kamienitzy, póki co będę pił w kamienicy, ale za to smacznie!
*Nie chodzi mi o dumnego, pięknego ptaka.
Przenieśmy się w rejony, gdzie zdaniem przeciętnego Polaka nie może powstawać przyzwoite piwo, a ludzie są totalnymi głąbami, co nie przeszkadza im tworzyć bogatego społeczeństwa czy zdobywać największej ilości nagród we wszystkim co możliwe, od nauki (mimo że półgłówki) do sportu (mimo że grubasy). W centralnej części Stanów Zjednoczonych leży stan Kolorado, a w miejscowość Longmont, znana w piwnym świecie za sprawą browaru Left Hand.
Wziąłem go z półki w sklepie na Mariackiej, ponieważ duszę mą pochwyciła i ścisnęła przepiękna etykieta. Ale też dlatego, że był to jedyny porter 'niebałtycki' na półce. Szczęściarzem okazał się Black Jack Porter. Bogata w detale etykieta przedstawia stwora z mackami, pierwsze skojarzenie to Pradawny. W kilku miejscach pojawiła się charakterystyczna lewa dłoń - czerwona. Na kapslu też.
Właśnie... porter. Trzeba tu koniecznie zaznaczyć, że jest to porter w wydaniu tradycyjnym, górofermentacyjnym, a nie popularny u nas porter bałtycki (każdy polski porter), który jest tworzony metodą dolnej fermentacji. Zawiera 6,8 % alkoholu. Dosyć sporo, łapie się więc do tzw. Robust Porterów, czyli porterów krzepkich. Oczywiście butelka ma śmieszną pojemność 355 ml., ale to tylko szczegół, do którego zdążyłem już przywyknąć. Tak się pije w Ameryce. Można by pomyśleć, że dla smaku, a nie dla bani. Ale tak na prawdę nie wiem, skąd zamiłowanie do małych buteleczek piwa, przy jednoczesnym uwielbieniu 8 litrowych pepsi i 3 kg hamburgerów.
Po przelaniu do szklanki ukazuje się nam piękny czarny kolor, który dopiero pod światło ukazuje ciemno wiśniowe refleksy. Black jack zwieńczony jest beżową, niewysoką pianką, która szybko znika. Piwo ma bardzo mocny, przyjemny zapach - wyraźna kawa i paloność, delikatne owoce. Smak złożony, na początek mocna słodowość, czekolada. Przechodzi w wytrawność, coraz bardziej czuć goryczkę chmielu. Jak dla mnie bardzo przyjemne. Wchodzi gładko. Lubię stouty i nasze portery, a ten wydaje się ciekawą wypadkową tego co znałem. Nie tak mocny jak bałtyckie, więc można by wypić kilka. Z chęcią czyniłbym to częściej. Może ktoś z naszych uwarzy takiego miłego porteru.
Uff... zdjęcia już od dawna kurzą się w czeluściach dysku. Smak piwa jest już tylko ochłapem wspomnienia, szczęśliwie odegnanego dzięki lepszym piwom. Chcę jednak napisać o Sweet Cow z kilku powodów. A oto one.
Piwo to jest produkcji polskiej (tak wiem, wszyscy zainteresowani to wiedzą, ale liczę na zainteresowanie niezainteresowanych). Powstało w ramach drugiego na naszym rynku piwnym (po projekcie Pinta) browaru kontraktowego - AleBrowaru. Trzech utalentowanych, młodych ludzi postanowiło, korzystając z gościnności i dobrodziejstw Browaru Gościszewo, zaszczepić w Polakach umiłowanie do Ale (czyt. "ejli") - piw górnej fermentacji. Stąd też nazwa browaru. Od początku 2012 roku (bo tyle działają) przybliżyli mi (i nam) kilka stylów piwa, których spróbowanie między Bugiem a Odrą graniczyło z cudem lub było bardzo trudne. Poza tym chwytliwe nazwy (Wiosłujący Jack, Czarna Nadzieja czy właśnie Słodka Krowa) i niecodzienne etykiety niejednokrotnie wprawiają w osłupienie.
Jajo. Panowie podchodzą do swoich dzieł z dystansem. Lady Blanche z ich pierwszego ale - Witbiera ma brodę jak Rumcajs; Amber Boy jest pulchnym superbohaterem (a może superłotrem?) a Naked Mummy (w niedługim czasie to już drugie u nas piwo dyniowe) kusząco odsłania swe ropiejące wdzięki. Dodatkowo ponoć świeci w ciemności (nie widziałem, bo piwo sprzedało się na pniu). Etykiety są ciekawe, mają swój urok. Mnie się bardzo podobają. Można je obejrzeć tu. Poza tym dają nam pełną informację o piwie, stylu, jednostkach IBU, zawartości ekstraktu i alkoholu oraz podają pełny skład - użyte słody i chmiele. Profeska.
Piwo to należy do stylu Milk Stout lub jak kto woli Sweet Stout/Cream Stout. Ta odmiana stoutu zawierają laktozę, która niefermentowana przez drożdże piwne daje stoutowi charakterystyczny mleczno-słodki smak.
A jak wrażenia?
Kolor - czarny jak okrężnica szatana, do zdjęcia ustawiłem świeczkę za szklanką, by jakiś prześwit uzyskać ładny, a tu lipa - nic nie widać... Czyli bardzo dobrze.
Pianka - to piwo chyba o niej nie słyszało, zniknęła szybciej niż zadziałała migawka
Pachnie jak dzieciństwo, nie żebym chlał milk stouty jako berbeć, ale zajadałem się krówkami i one właśnie stanęły mi przed oczami po powąchaniu.
Smak - na języku czuję bardzo przyjemne nuty wyraźnie palonej kawy, toffi, ale po przełknięciu dominuje zbyt silna goryczka, po prostu zbyt silna - zabija resztę smaku, podobnie jak krowi placek odbiera przyjemność spacerowania po łące. To samo czyni wykręcająca twarz słodycz. Za dużo tego mlecznego cukru. Dopiero, gdy Krowa się ogrzała przypomniała mi, jak bardzo lubię stouty.
To mój pierwszy milk, jeśli one tak smakują, to już więcej nie chcę. Trzeba będzie zweryfikować. Gorszy od znanych mi stoutów. Mówię mu dobranoc, a Dobry Wieczór innemu...