Poniedziałek, 9 czerwca. Od 6 rano nie da się spać, żar leje się z
nieba. To świetnie, bo poranna kawa z widokiem na Sudety nastraja bardzo
pozytywnie. Część ekipy zmęczona wczorajszymi górami potrzebuje
odpoczynku, więc pada hasło: „na Śnieżkę idziemy jutro”. Szybko
wymyśliłem, aby poświęcić ten dzień na wizytę w niedalekim Harrachovie.
Można będzie zobaczyć skocznię, odwiedzić browar restauracyjny i
wypełnić lodówkę tanim, czeskim piwem. Jeśli sądzicie, że pojawiła się
choćby jedna wątpliwość, to źle sądzicie. Kogut nie zdążył zapiać trzy
razy (de facto w ogóle nie piał), a wiatr już chłodził mój zimny łokieć w
drodze na zachód Europy.
Jarosław Grzędowicz to doskonale znany miłośnikom gatunku polski pisarz fantastyki. I ja także go znam, bowiem na szeroko rozumianej fantastyce się wychowałem - w ósmej klasie byłem już po Diunie, a do niej musiałem dojrzeć łykając po drodze wszystko co wychodziło w Wydawnictwie Prószyński w serii Nowa Fantastyka. Wtedy też poznałem Panów, którzy zawładnęli moją wyobraźnią - Gene Wolfe i Philip K. Dick są mistrzami gatunku nie mniejszymi niż Heinlein (uwielbiam) i Clark (ubóstwiam). Piszę o tym nie tylko po to, by dla czytelnika zyskać ludzką twarz, inną niż ta przepita hektolitrami alkoholu, ale by zbudować interesujące wprowadzenie do opisu jednego browaru i trzech piw z niego, które skojarzyły mi się z tytułem powieści Grzędowicza, której podtytułem posłużyłem się w tytule tego wpisu.
Niespodziewanie, jak Filip z konopii, jak bucefał z Tesalii, jak kasztanka spod Wiednia, jak Śrup z Poznania, pojawiły się w okolicznych sklepach piwa z Pardubic, niczym rącze konie wbiegające na zaorane pola i rżyska Wielkiej Pardubickiej. Najpierw dosiadłem trzech obcych mi do tej pory piw, a potem wskoczyłem na oklep pardubickiego porteru, który zajmuje przytulne miejsce w mojej pamięci.
Wszedłem w posiadanie rzeczonego porteru oraz 14% jasnego specjalnego, 13° granata i svetlego lezaka 12°. Wszystkie piwa kosztowały w sumie 17 złotych i nie była to promocja. Czy ro dobrze wydane pieniądze? Zapraszam dalej!
Rymarzów to bardzo małe miasteczko leżące w kraju morawsko-śląskim na północy Czech. Pewnie nigdy bym o nim nie usłyszał, gdyby nie to, że w drugiej klasie podstawówki spędziłem tam niesamowite dwa zimowe tygodnie na zielonej szkole. Jeszcze w tym roku na spotkaniu klasowym wspominaliśmy, lekko już zatarte w pamięci, wydarzenia z tego wyjazdu. Nigdy nie umknie nam omyłkowy zakup win w kartonach, które miały być sokami, a okazały się czym innym, gdy zaczęło od nas jechać alkoholem. To działo się jeszcze w Czechosłowacji, która niedługo po tym rozpadła się, a ja od tam tego czasu nie gościłem w tej uroczej miejscowości.
Zmienić się to musiało, przy okazji wizyty na Pradziadzie, u stóp masywu którego położony jest Rýmařov. A gdy jeszcze okazało się, że działa tam browar restauracyjny, postanowiłem zrobić wszystko, by namówić ekipę na odwiedziny. Nie było trudno...
Pomysł spędzenia urlopu na Białorusi pojawił się całkiem nagle i gdy już zadomowił się w mojej głowie, nie chciał jej opuścić. Pomimo bliskości geograficznej, jest to na tyle egzotyczne miejsce, że wyjazdu nie mogłem sobie odmówić. Zaproszenie od mieszkającej tam i pracującej od pół roku Madzi, ciągnęło mnie ku nieznanemu. Sama Białoruś to straszliwie mało skojarzeń, a już niestety żadnego piwnego. Jedną przeszkodą stojącą na drodze piwnej podróży na wschód jest obowiązek wizowy, który na szczęście nie okazał się dotkliwy, bo otrzymałem wizę pozwalającą na dwukrotny wjazd na terytorium naszego sąsiada. Aby zobaczyć Mińsk oraz by móc pojechać do Wilna, a potem do Mińska wrócić.
Chęć wyjazdu zwielokrotniła sama Madzia, jadąc na wakacje do Polski i przywożąc dwa piwa oraz pyszną Chrzanówkę. Kiedy sierpień był w połowie, nastał czas (piwnej) podróży na dziki, w moim przekonaniu, wschód.
A jak było i co piłem, wszak potrzeba poznawcza była ogromna, w dalszej części...
Jakiś czas temu wśród kilku piw, będących w stałym asortymencie sklepu Biedronka, pojawiło się czeskie piwo Bohemia Regent (u mnie ciemny, ponoć gdzie indziej jasny). Miała to być niezwykle odświeżająca bryza, w tym piwnie nudnym, jak bohaterowie Mody na sukces, dyskoncie. Czym się okazało tak ochoczo przywitane przeze mnie piwo, możecie przeczytać na poniższym zrzucie z fanpage'a (komentarz "tanio jak barszcz" nie odnosi się do tego piwa, ale do Bernarda Tmavego, którego Karolina kupiła w Pradze za 17 koron).
Ta sama Karolina zadzwoniła do mnie pewnego pracowitego dnia, że jest w miejscowości Třeboň na południu Czech i stoi w sklepiku w Browarze Regent. Wyczytała wszystko, co mieli, a ja złożyłem zamówienie. Wielkie, letnie pragnienie Wujka* przetrwała niestety tylko jedna butelka. Na szczęście dokładnie to samo piwo Bohemia Regent Tmavy, ale w mniejszej (i ładniejszej) butelce.
Jak smakowało to piwo? I skąd tytuł posta? Zapraszam!
Na koniec czerwca pojawił się na blogu wpis, który mylnie nazwałem Podsumowaniem, bo nim nie był. Był suplementem i ta nazwa pozostanie. Po co suplement? Ano po to, by nie przegapić interesujących piw, które zagościły w mym gardle. Piw, dla których brakło pełnoprawnego miejsca, bo nie były wystarczająco ciekawe, ale nie chciałbym ich zsyłać w niebyt, jak składek do ZUS (choć tu do słowa byt bardziej pasuje przedrostek od-).
Powyższe zdjęcie nie ma nic wspólnego z dzisiejszym postem. To zaginione (i
odnalezione) i jedyne zdjęcie dwóch bardzo fajnych piw, które kiedyś
miałem opisać, ale zgubiłem zdjęcie. Serdecznie je polecam, ale piłem rok
temu, więc nie będę się silił na wrażenia. Do Browaru Anchor wrócę
niechybnie.
Do czego jednak chciałbym wrócić na przełomie lipca i sierpnia? Zapraszam do czytania!
Do czego jednak chciałbym wrócić na przełomie lipca i sierpnia? Zapraszam do czytania!
Korzystając z jak zwykle fantastycznego pobytu w Cieszynie, gdzie odbywa się festiwal filmowy Wakacyjne Kadry (więcej tu), organizuję sobie we własnym zakresie mini festiwal - wakacyjne warki. W tym roku mój wybór to wizyta w podcieszyńskim gościńcu w Vojkovicach, gdzie znajduje się Pivovar (czyli browar) Konicek.
Vojkovice to malutka miejscowość rzut beretem od Czeskiego Cieszyna. Gdybym nie wiedział, że gościniec znajduje się właśnie tam, to nigdy, powtarzam nigdy, bym tam nie wjechał. Nie znajduje się koło żadnej drogi prowadzącej do choćby małego miasteczka. To po prostu wiocha. A mimo to w godzinach przedpołudniowych w piątek parking był pełen i musieliśmy zostawić auto przy ulicy. Wyglądało to jak stypa, ślub, chrzciny czy komunia, ale w środku okazało się, że Ci ludzie nie są razem, wszyscy siedzieli w swoich grupkach przy osobnych stolikach. Wniosek? Coś ich tam przyciągnęło. Jest dobrze.
A jak smakowało piwo stamtąd?