Antwerpia - ujęcie pierwsze

09:00

Antwerpia. Z wizytą tam wiązała się pewna istotna obawa. Kilka osób, w tym jedna zupełnie przypadkowa w czasie piwnych zakupów w Brukseli, poinformowało mnie, że jest to jedyne miasto w Belgii, gdzie nie można spożywać alkoholu w miejscu publicznym. Hetram, nasz pierwszy host, ograniczył ten zakaz do okolic centrum, ale to wciąż bardzo duży obszar. Jak więc pić piwo w Antwerpii, skoro nie można na świeżym powietrzu? Gdzie się udać? Co zwiedzić? I dlaczego Antwerpia mi się podobała?

Budynek dworca kolejowego w Antwerpii. Wyjątkowy!

Na koniec domowa (ale wciąż w Antwerpii) degustacja dwóch piw z zacnej piwniczki Kristofa oraz mruczenie kota.

Antwerpia to wielkie i bardzo ważne w historii Europy, a szczególnie jej rozwoju gospodarczego, miasto. Datuje się na okres będący dla nas historyczną czarną plamą, gdy na terenie Polski grasowały tury, dziwożony i południce – czyli na VIII wiek. Czynnikiem napędzającym ogromny rozwój Antwerpii zawsze była wijąca się Skalda. Dzięki żegludze właśnie znajduje się tu drugi największy port europejski (po Rotterdamie oczywiście). Za sprawą portu w mieście leżącym na obu brzegach Skaldy nie ma ani jednego mostu! Zarówno samochody jak i lokalne metro (bardziej tramwaj, który czasem zjeżdża pod ziemię) poruszają się tunelami pod rzeką. Co ciekawe piesi tak samo – nie dość, że tunel łączący oba brzegi ma jakieś 700 metrów, to oprócz windy dostać się do niego można drewnianymi ruchomymi schodami. Coś niesamowitego.


Idąc tunelem traciłem poczucie rzeczywistości i zdrowego rozsądku. Niekończące się białe płytki i rowerzyści niczym przenoszące bodźce neurony, śmigający pomimo rozlicznych zakazów. Brak mostów (one były, ale zostały rozebrane) wynika z tego, że musiałyby być bardzo wysokie, aby wielkie okręty mogły pod nimi przepływać, a to zakłócałoby wyważoną architekturę miasta. Wagę Antwerpii na mapie Europy i świata niech potwierdzi fakt zorganizowania tam igrzysk olimpijskich w 1920 r.
Podczas ceremonii otwarcia tych Igrzysk po raz pierwszy wypowiedziana została przysięga olimpijska, po raz pierwszy też zawisła flaga olimpijska. Także tutaj po raz pierwszy podczas Igrzysk wypuszczono gołębie jako znak pokoju, co miało związek z zakończoną niedawno I wojną światową (akapit za Wikipedią). Polacy zostali po raz pierwszy zaproszeni na igrzyska, ale z uwagi na wojnę z Rusami nie wysłano sportowców.
Architektura to coś, na co każdy zwróci uwagę. Antwerpia jest piękna. Mam wrażenie jednak, że kilkanaście/dziesiąt lat temu za planowanie przestrzeni publicznej odpowiadał ktoś z Polski. Przykładem tego jest zabytkowy gmach opery, do którego ktoś o poczuciu estetyki na poziomie rozwielitki doczepił szkaradny, szklany wieżowiec o pomarańczowych szybach. Architekt nie płakał jak projektował. On się szyderczo i histerycznie śmiał. 


Antwerpia to najbardziej niesamowity dworzec kolejowy, na jakim dane mi było być. Świątynia pociągów. Bazylika kolei żelaznej. Gdyby lokomotywy odbywały pielgrzymki, to właśnie tutaj. Jest dziełem sztuki oraz doskonałym przykładem budynku użyteczności publicznej. Masywna kopuła wieńczy strzelistą, pieczołowicie ozdobioną formę. Dworzec jest wielopoziomowy, co samo w sobie nie było porażające do czasu, gdy zdałem sobie sprawę, że pociągi odjeżdżają z trzech poziomów.


Miejscem gdzie zabytkowa część Antwerpii najwyraźniej ściera się z industrialną częścią portową jest Muzeum MAS czyli Museum an de stroom (stroom - przepływ). Budynek ten wspaniale zaznacza to miejsce. Jest znacznie wyższy niż się wydaje, z dachu można podziwiać wspaniałą panoramę miasta, a wjazd na szczyt kolejnymi ruchomymi schodami w pewnym momencie zaczyna nużyć, mimo że zaprojektowano to tak, by na każdym piętrze podziwiać miasto przez panoramiczne okna. Niestety inne muzeum, na którym nam bardzo zależało, czyli Muzeum Sztuk Pięknych jest zamknięte na czas prac renowacyjnych. Nie mogliśmy czekać jednak do 2017 na otwarcie.


Antwerpia słynie bowiem także ze sztuki. Skoro były tu ogromne pieniądze, to dzięki majętnym mecenasom talent swój mogli rozwinąć tu Rubens i Van Dyck. A pieniądze to nie tylko handel morski, ale także diamenty. To z ich obróbki słynie Antwerpia. Niestety niewtajemniczona osoba (ja) poza jakimiś tam sklepami nie jest w stanie dostrzec zbyt wielu przejawów obecności szlifierzy. Podobnież nie trafiłem do dzielnicy żydowskiej, więc nie widziałem chasyda wolno biegającego. Za to udało mi się całkiem przez przypadek (serio, nawet nie wiedziałem!) wejść do dzielnicy czerwonych latarni. Ponoć całkiem znanej lecz nieco ustępującej amsterdamskiej. Cycki, wszędzie cycki. Ale takie paskudnie, wręcz napompowane i przyczepione do nie pierwszej urody wątpliwych dam, których cnotę można przyrównać tylko do prawdomówności polityków.

Antwerpia to także, a dla mnie przede wszystkim piwo. Nasz gospodarz Kristof, który towarzyszył nam przez dużą część dnia, a potem przekazał klucz do domu (i piwniczki – tu wręcz zmusił mnie bym zszedł i wyciągnął co tylko chcę a w szczególności... to zobaczycie na koniec), szybko rozwiał moje obawy związane ze spożywaniem piwa w miejscu publicznym. Rzeczywiście istnieje oficjalny zakaz spożywania alkoholu nałożony przez radę miasta na okolice dworca i głównego deptaka, z powodu pogłębiających się zjawisk patologicznych ze szczególnym uwzględnieniem narkomanii. Kristof powiedział jednak, że Policja czepia się tylko osób, które rzeczywiście zachowują się niestosownie lub stwarzają niebezpieczeństwo, a na pewno nie grzecznie pijących turystów. Nowo zdobyta wiedza zaowocowała natychmiastową wspólną degustacją opisanego poprzednio (klik!) piwa z Brasserie de la Senne – Jambe-de-Bois. Zaraz potem był gofr, ale polskie ponoć lepsze. Nie wiem, nie gustuję.


Ruszyliśmy na spacer z Kristofem. Dobrze mieć takiego przewodnika-lokalsa. Wie on, gdzie są dobre i tanie frytki, bez problemu trafia do knajp, których nazwy wymieniałem ja, pokazuje najciekawsze miejsca (wspomniany wcześniej tunel – do głowy by mi nie przyszło, by tam iść). Pierwsza rzecz, która była po drodze, to antwerpski zamek. Tam też bym pewnie nie polazł. Najstarszy budynek w mieście powstał w latach 1200-1225. Stoi nad samą rzeka i robi dupne wrażenie. Była to jednocześnie okazja do opowiedzenia nam legendy o powstaniu nazwy miasta. Bezpośrednio do niej odnosi się usytuowana w centralnym punkcie Grote Markt fontanna z rzeźbą (z 1887 r.).


Niegdyś mieszkał na tych terenach olbrzym Antigonus, który terroryzował ludność i żądał okupu od statków przepływających obok jego zamku. Tym, którzy odmawiali, odcinał dłoń. Znalazł on swojego pogromcę w odważnym rzymskim legioniście. Silvus Brabo odrąbał dłoń olbrzymowi i wyrzucił ją do rzeki. Niderlandzkie hand werpen, które oznacza wyrzucić dłoń, zmieniło się w czasie w Antwerpen.


Cafe Oud Arsenaal nie było moim pierwszym wyborem, ale pewna legendarna knajpa nie była jeszcze otwarta. Stary Arsenał nie ma tego problemu, bowiem w weekendy otwiera się o 7:30. Jeśli szukacie knajpki z niesamowitym klimatem, to koniecznie musicie tu przyjść. Jest położony na trasie dworzec – rynek, nieopodal Muzeum Rubensa. Ten mały i przytulny lokal, obwieszony piwnymi dekoracjami, zapewnia podróż w czasie, bo w właściwie tak samo mógłby wyglądać zaraz po zakończeniu II Wojny Światowej. Nie, nie jest zrujnowany, ale jego wnętrze jest urządzone w starym stylu. Na zewnątrz jest mały „ogródek”. To co uderza w pierwszym momencie, to podeszły wiek większości klientów. To siwiejący lub już posiwiali lokalsi. Zajęli wszystkie miejsca, jakby to były kościelne ławy, siedzą i piją. Z tego też powodu musieliśmy się przysiąść do małej grupki, co ułatwił nam Kristof swoim niderlandzkim. Okazali się bardzo sympatyczni, jak zresztą wszyscy w Belgii. Oferta lokalu jest bogata, można napić się wielu dobrych piw, w tym i kwasów, ale koniecznie musiałem wypić najbardziej lokalne piwo.


De Koninck jest serwowany w tradycyjny sposób w szkle nazywanym Bolleke i tak się go właśnie zamawia: een bolleke. De Koninck to piwo określane jako belgian ale, a ja dodałbym jeszcze – wyjątkowo lekkie i pijalne. To nie jest żaden triple czy dubble, nie zamula, nie służy do cmokania nad nim i spożywania przez siedemdziesiąt minut, w czasie których obserwujemy jak zmienia się smak piwa wraz z podnoszeniem się jego temperatury. De Koninck wchodzi jak złoto i gasi pragnienie zmęczonego podróżnika. Tu jeszcze należy się informacja, że De Koninck to browar z Antwerpii, który funkcjonuje tu od 1833 roku – początkowo jako De Hand. Nazwę wziął od pierwszego Karola De Koninck, najstarszego syna pierwszego właściciela. W samym browarze nie byłem tylko dlatego, że z uwagi na remont tamtejszego muzeum, nie przyjmuje się zwiedzających aż do 2015 r, a oglądanie budynku z zewnątrz mnie niezbyt interesowało. A jak smakował De Koninck? Piwo o głęboko miedzianej czy bursztynowej barwie przykryte czapką bielutkiej piany to przede wszystkim mocny aromat karmelu i chlebowych drożdży, słodki i owocowy. Lekka słodycz w smaku zmienia się w równie lekką wytrawność, a pieczona skórka chleba zostaje uzupełniona przyjemnym toffi i karmelem w posmaku. Pijalność jest wysoka niczym Katedra Najświętszej Marii Panny tuż obok rynku (123 m. czyni ją najwyższym budynkiem w Antwerpii i jednym z najwyższych budynków sakralnych na świecie). W Oud Arsenaal siedziałbym jeszcze długo, ale za dużo jeszcze było do zobaczenia.

Musiały się też odbyć degustacje plenerowe, do których wybrałem „japońsko-belgijski” browar. Pierwsza odbyła się w małym ogrodzie botanicznym, a kolejna na drugim brzegu rzeki z widokiem na stare miasto. OWA to kontraktowe przedsięwzięcie za którym stoi japoński piwowar warzący swoje piwa w dwóch belgijskich browarach: Van Den Bossche oraz mikrobrowarze De Torch, który specjalizuje się w lambikach. Piwa OWA mają być unikalnym mariażem tradycji japońskiej oraz belgijskiej. Może i są, ale same piwa są wyjątkowo nijakie.


Pierwszym był OWA określany na stronie browaru jako Amber i taki właśnie jest – bursztynowy. Jest bardzo wysycony, wręcz szczypiący – to pierwsze spostrzeżenie. W zapachu przypomina rozcieńczoną pszeniczkę – słaby aromat zbożowy ale bez bananowych szaleństw. W smaku przede wszystkim słodowy i z jeno lekką goryczką. Brakuje mi tu czegoś z drożdży belgijskich. Przez to piwo jest miałkie. Wstyd mi było, że poczęstowałem nim Kristofa, choć plus że go nie znał. Drugim piwa OWA był stout czyli Kuro. Kawowe, lekko palone i także mocno słodowe. W smaku dosyć wytrawne, podpiekane, mocno kawowe. Ale stanowczo zbyt wodniste. Plusem są wyrazisty kolor i ładna piana.


Ciąg dalszy w kolejnym wpisie...

Zobacz także

3 komentarze

  1. faktycznie budynek robi wrażenie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Piszesz o cyckach a zdjęć nie dajesz, no jak to :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Byłem tak zaaferowany, że mi się obiektyw wysunął i zablokował :v

      Usuń

Obserwatorzy