Korespondencja z Budapesztu

08:00

Dziś na blogu debiutuje Daniel. Kumpel z wioski (Maczki to totalnie odjechana i zupełnie oderwana od rzeczywistości wszelako rozumianej dzielnica Sosnowca), który niedawno wybrał się z ekipą do Budapesztu i przywiózł piwa z zamiarem wspólnej degustacji. Bardzo to miłe, więc zaproponowałem mu napisanie wstępniaka do recenzji. Ochoczo przystał na debiut na „tak poczytnych łamach”, żartowniś. „Blog jest dla mnie bardzo ważnym miejscem w czeluściach internetu - napisał jeszcze - i bez zbędnej przesady mogę nawet powiedzieć, że w istotny sposób zmienił moje życie, to ucieszyłem się mogąc dołożyć do niego swoją cegiełkę”. To już nie jest żart. Wiem, bo blog zmienił też moje życie, szczególnie w aspekcie ilości i jakości spożywanego alkoholu. Daniel to człowiek-pamięć. Jeśli powiedziałeś coś przy nim 8 lat temu, to możesz być pewien, że zacytuje kiedyś i nagle. Pamięta wszystkie mecze i wyniki, szczególnie NBA i futbolu. Do tego jeszcze chodzi po górach, a ostatnio nawet tam biega.



Dziś więc kilka wrażeń Daniela ze stolicy Węgier i naszych wspólnych z degustacji sześciu, dość przypadkowo wybranych piw. Ale o tym dalej. Oddaję głos Danielowi.

Choć wrażenia z samej stolicy Węgier to raczej temat na innego bloga, to krótko wspomnę, że zdecydowanie warto było jechać. Jako zadeklarowany fan przyrody i atrakcji naturalnych nigdy nie byłem jakimś specjalnym fanem zwiedzania miast czy zabytków wszelakich, ale sam Budapeszt wywarł na mnie ogromne wrażenie i spowodował pewne przewartościowanie w mojej głowie. Największe miasto w kraju naszych bratanków rewelacyjne wrażenie robi zwłaszcza nocą - wszystko jest pięknie oświetlone, a fakt, że miasto położone jest w obrębie wzgórz, stanowiących naturalne punkty widokowe, dopełnia cudownego wręcz efektu. W ciągu dnia nie jest wcale o wiele gorzej - miasto jest zadbane, zabudowa przemyślana, wszystko się zgadza i jest po prostu przyjemnie i ładnie. Zdecydowanie polecam! No ale czas już skończyć ten nieco przydługi wstęp i przejść do meritum,którym jak nazwa bloga wskazuje ma być piwo…

Te i pozostałe zdjęcia z Budapesztu są autorstwa Moniki Zwierzyńskiej, "szalonej farmaceutki"

Z racji faktu, że siłą rzeczy najwięcej piw, które na co dzień spożywam pochodzi z pięknego kraju nad Wisłą, to właśnie nasz kraft stanowił dla mnie naturalny punkt odniesienia do pozycji węgierskich. Ale w pierwszym dniu pobytu zmęczeni długą podróżą i zwiedzaniem wzgórza Gellerta nie mieliśmy już siły na poszukiwania knajpy z kraftem i trafiliśmy do miejsca, w którym serwowano ichnie „koncerniaki”. Tutaj nastąpiło pozytywne zaskoczenie - każde z tych piw czymś się wyróżniało, każde było jakieś, a to w porównaniu do polskich odpowiedników jest już sporym plusem. Nie znaczy to oczywiście, że były dzięki temu bardzo smaczne czy godne polecenia, bo każde z nich sprawiało wrażenie przesadzonego w którąś stronę (pszenica zbyt kwaskowata, ale fajnie pachniała bananami, ciemne zbyt słodkie, jasne bardzo chlebowe). Ogólnie miałem wrażenie, że jest lepiej niż w naszych restauracjach.


Drugi dzień planowałem poświęcić na zaopatrzenie się w kraft w dużych ilościach i plan udało się zrealizować. Trasa naszego zwiedzania przebiegać miała niedaleko polecanego w internetach i via Facebook sklepu Beer to Go i podczas gdy reszta ekipy zwiedzała fajną halę targową ja udałem się na poszukiwania rzeczonego obiektu. Udało się go odnaleźć dość szybko i po ustaleniu, że w soboty otwarty jest do 22 wróciłem do towarzyszy, planując, że udamy się tam wszyscy razem po zakończeniu zwiedzania hali, zakupie pamiątek i lokalnym posiłku. W tzw. międzyczasie wewnętrzny radar nakierował mnie na knajpkę z domowymi piwami, ale wywieszone na tablicy zwickl i schwarzbier nie były niestety w tym dniu dostępne i wybór ograniczył się do 7% lagera, którego nie zaryzykowałem i pilsa, który okazał się być całkiem przyjemnym, słodowym piwem, zbalansowanym przyjemną, aczkolwiek trochę zbyt słabą jak dla mnie goryczką. Poczęstowana nim Monika stwierdziła co prawda, że smakuje jak Tyskie, ale ja tej opinii nie podzielam. W Beer to Go okazało się, że wybór faktycznie jest spory, koleżka za ladą rzeczywiście kumaty, a sam lokal robił pozytywne wrażenie, także pozytywne opinie przeczytane czy otrzymane o tym miejscu nie były przesadzone. Napięty plan zwiedzania nie pozwolił na specjalnie długie buszowanie po Ratebeerze, więc wybór piw okazał się dość losowy, ale myślę, że udało się wybrać pozycje, które stanowią solidny przekrój lokalnego kraftu. Część z zakupionych piwek zdegustowałem już wieczorem w hostelu, jedno w niedzielę w cudownych okolicznościach przyrody nad Dunajem, a pozostałe przeleżakowały u mnie dwa tygodnie (zdecydowanie nie jest to normą) w oczekiwaniu na wspólną degustację z Tomaszem i Gosią. Ciesze się, że tak to wymyśliłem, bo po pierwsze był to wielce zajebisty wieczór, a po drugie będąc stosunkowo często zapraszanym na zbiorcze degustacje (klik i klik) chociaż raz nie przybyłem z pustymi rękami.


Ocenę konkretnych piw pozostawię już większemu od siebie specjaliście w tej materii, ale od siebie na zakończenie dodam, że węgierskiemu kraftowi w moim odczuciu sporo brakuje do poziomu reprezentowanego przez kraft rodzimy. Wszystkie spróbowane zarówno na miejscu jak i już w Polsce piwa były jakieś, ale też każde miało jakieś braki. Generalnie sporą bolączką jest fakt notorycznego braku ciała-praktycznie każde piwo było zbyt wodniste. Drugim problemem, który rzucił mi się w kubki smakowe był brak odpowiedniego balansu-piwa często były wyraźnie kawowe, wyraźnie owocowe, ale nie było to odpowiednio kontrowane i zwłaszcza w połączeniu z wspomnianym brakiem ciała potęgowało wrażenie płaskości piwa. No i ostatnim spostrzeżeniem jest gorsza jakość dodatków niż w polskich odpowiednikach, bo podczas gdy nasi rzemieślnicy nauczyli się już inwestować w np. lepsza gatunkowo kawę dodawaną do piwa, to bratankowie mają najwyraźniej ten przełomowy krok dopiero przed sobą. Sprawdźmy jego słowa.


Na początek wrzuciliśmy najlżejsze z zestawu, zgodnie ze starą zasadą: „zostaw najmocniejsze na koniec”. Padło na American Beauty z budapesztańskiego mikro browaru Monyo Brewing. Piwo jest jasnopomarańczowe, opalizujące, a piana tworzy się godna. Aromat jest przyjemny, pomarańczowo-grejpfrutowy i obiecuje więcej niż daje. Głównie ze sprawą niskiego ciała. Jego brak jest odczuwalny szczególnie w zestawieniu z ziemistą i dość tępą, choć niską goryczką. Takie sobie to piwo. 5/10.
  

Madame Porter z browaru Hedon Sorfozde z miejscowości Balatonvilagos. Pierwsza lampka zaświeciła nam się przy wyglądzie. Madame wygląda jak lurowata kawa, do której ktoś nalał mleka w stosunku pół na pół. Jest mętna i nie wygląda ponętnie, pomimo potężnej piany. Zarówno w zapachu, jak i w smaku dominuje bardzo wyraźna, choć nie najwyższej jakości kawa. Jest też nieco zboża i lekki kawowy kwasek na finiszu. Finalnie przypomina kawową lurę i nie smakuje za dobrze. 4/10.
 

Na stół wróciło Monyo Brewing. Tym razem za sprawą Niewidzialnego Bikini (swoją drogą doskonały pomysł na nasze plaże!). Invisible Bikini to próba stworzenia angielskiego porteru. Całkiem udana. Pojawiają się tu mocne aromaty czekoladowe i zaskakujące kokosowe w posmaku. Dobrze się ze sobą komponują. W smaku do głosu dochodzi kawa pozostawiając wytrawny posmak. Gdyby jeszcze było tu więcej ciałka. A tak „tylko” 6/10.


BLK IPA to kolejne dziecko mikro browaru ze stolicy Węgier. To interpretacja stylu black IPA nachmielona Warriorem i Simcoe. Aromat jest lekki i czekoladowo-cytrusowy, ale w smaku jest już dość pusto – czekolada zalana zbyt dużą ilością wody. Gorycz jest nie za duża i przyjemnie cytrusowa. Rzadka to black IPA, zbyt mało w niej ciałka. 5/10.
  

Nie ukrywam, że zawsze jarają mnie piwa w stylu wee heavy, więc ucieszyłem się na to piwo z kontraktowego browaru Roth Serfozo Kft. z Nagykovacsi. O ile zapach jest jeszcze przyjemny – karmelowo-orzechowy, to piwo jest tak bardzo słodkie i mulące, że zęby same zaczęły wychodzić mi z paszczy i wybierać numer do mojej dentystki. Choć w posmaku zostaje czekolada deserowa, to piwo z powodu słodyczy pije się ciężko i opornie. 3/10.


Nautilus to imperialny stout z kontraktowego browaru Mecenas Sormuhely. Nautilus jest czarny i cechuje go duża i dość trwała piana. Jest mocno palony, ale też karmelowo-czekoladowy i dość goryczkowy. Przewijają się nuty kawowe i choć piwo jest dość gładkie, to także jest niewystarczająco pełne. Imperialny stout powinien być znacznie bardziej gęsty, ale też nie powinien mieć żenujących 17° Blg. 6/10.

Jeśli te sześć butelek miałoby być reprezentatywne, to węgierski kraft wypada średnio. Niemniej jednak dzięki Danielu! Swoją drogą muszę zabrać do polskiego sklepu osobę spoza środowiska beer geeków i kazać jej wybrać sześć piw bez szczególnych konsultacji ze sprzedawcą i zobaczyć co wybierze. Ot taki eksperyment.

Zobacz także

0 komentarze

Obserwatorzy